Życie barwne, z grobowcami w tle
O dzieciństwie, spędzonym na cmentarzu, wspomnieniach o rodzicach, zwłaszcza ojcu, najsłynniejszym bocheński grabarzu z Zofią Trzeciak-Groblicką i Markiem Groblickim, potomkami Henryka Groblickiego, rozmawia Ireneusz Sobas
Jakie wspomnienia zachowali Państwo z dzieciństwa? Skoro wychowaliście się na cmentarzu, to te wspomnienia muszą być nietypowe...
Marek Groblicki: To są wspomnienia wspaniałe. W tej chwili cmentarz to jedna wielka bryła betonu i kamienia. A dawniej, za naszych czasów, to był park. Mnóstwo drzew, nie tyle, ile dzisiaj. Żyło w nim bardzo dużo lisów, wiewiórek, dzikich, śpiewających ptaków. W lecie biegaliśmy na bosaka i czuliśmy się jak w jakimś ogrodzie. Wcale nie odczuwaliśmy dyskomfortu z powodu mieszkania na cmentarzu. Absolutnie nie przekładało się to na nasze stosunki z rówieśnikami – nie tylko nie czuliśmy się wobec nich gorsi, ale wręcz przeciwnie – to do nas przychodzono, nas odwiedzano i z nami wspólnie się bawiono. Wydawało się nam nawet, że nam zazdroszczono – tej swobody, przestrzeni w której dorastaliśmy. Wszyscy ludzie, którzy przychodzili na cmentarz na groby swoich bliskich, traktowali nas również bardzo życzliwie, traktując niemalże jak jakąś rodzinę. Do rodziców przychodzili duchowni: księża Pączek czy Topolski. Przesiadywali całymi popołudniami w naszym domu. Uczyli się kazań niedzielnych, bo mieli tu zagwarantowany spokój.
Mam rozumieć, że ówczesny cmentarz spełniał podobną rolę jak obecnie park?
Zofia Trzeciak-Groblicka: Tak. Nasi bracia mieli kolegów, którzy mieszkali na tzw. Stawisku na Plantach. Koledzy ci uwielbiali przychodzić do nas, do naszego domu. Za domem było małe podwórko, gdzie można było pograć w piłkę. Na obecnej nowej, zachodniej części cmentarza w czasach, o których mówimy, była zwykła łąka, gdzie uwielbiali bawić się w wojnę, na drzewach budowali strażnice itp.
W którym roku wyprowadziliście się Państwo z tego domu?
M. G.: W 1957. Jako ciekawostkę mogę podać, że dzień po naszej wyprowadzce nad jednym z pokojów zawalił się strop.
Z. T-G. Dom był niewielki, drewniany, ale zawsze błyszczał czystością, o to zawsze dbała mama. Tata, mimo – zdawałoby się – ponurego zawodu, zawsze lśnił na odległość bielą wykrochmalonych koszul.
M. G. Tata jako grabarz sam zajmował się oboma cmentarzami, bo pod jego opieką znajdował się również cmentarz św. Rozalii. Nie miał nikogo do pomocy i świetnie dawał sobie radę z kopaniem grobów, utrzymywaniem czystości. Nie było wtedy takich jak teraz, betonowych alejek. Były zwykłe ścieżki i tata sam je obchodził z motyczką, usuwając niepotrzebne zielsko. Nie trzeba mu było mówić, co ma robić. Wstawał o 4 nad ranem i przed otwarciem cmentarzy wszystko lśniło czystością.
Z. T-G. Nawet nieproszony o to, tata własnoręcznie wykonał pierwsze plany cmentarza – na otrzymanych z magistratu planach naniósł rozkład kwater i alejek, a następnie nanosił na nie poszczególne groby.
Co się stało z tymi planami?
Po przejściu na emeryturę przekazał je zakładowi pogrzebowemu przy RPGKiM, a co się później z nimi stało, tego nie wiemy. Plany te były bardzo pomocne, zwłaszcza przed Wszystkimi Świętymi, gdy do miasta zjeżdżało dużo osób, także z zagranicy, w poszukiwaniu grobów swoich krewnych.
M. G. Tata był także czynnym strażakiem-ochotnikiem. Dosłużył się stopnia sierżanta. To mu bardzo pomagało w okresie wojny, bo mógł bez przeszkód poruszać się po mieście, nawet po godzinie policyjnej.
Istnieje taki pogląd, że całoroczna troska o cmentarze ze strony rodzin osób pochowanych datuje się na ostatnie 20-30 lat. Czy zgodzicie się Państwo z opinią, że przed tym okresem grobami zajmowano się przede wszystkim przy okazji Wszystkich Świętych, przez cały pozostały czas pozostawiając je swojemu losowi?
M.G. Nie, nie zgodzę się tym. Może tak było w istocie z grobami osób, których rodzina mieszkała daleko od Bochni. Ale groby „miejscowe” były bardzo zadbane. Duży w tym udział był i naszego taty, który groby, a podkreślmy że i w okresie międzywojennym, w czasie wojny i tuż po wojnie dominowały groby ziemne, który te groby okładał darnią, przystrzygał na nich trawę, pielił...
Z T.G. Identycznie sprawa wyglądała z grobami wojennymi z okresu I i II wojen światowych. Nikt tacie nie musiał mówić o konieczności ich utrzymania. Jeśli tylko miał czas - szedł i robił. Uważał, że zarówno Niemcy jak i Rosjanie, złożeni na cmentarzu, to też ludzie i należy im się szacunek.
Czy władze państwowe ZSRR i Niemiec albo rodziny poległych żołnierzy interesowały się w tamtych czasach losami grobów?
M.G. Nie. Kwaterę niemiecką z okresu II wojny od początku otaczał cień zapomnienia i dość szybko zaczęła być wykorzystywana do ponownych pochówków, tak że do lat 70. ubiegłego wieku ślad po niej zupełnie zaginął. Kwaterą radziecką władze w Moskwie nie interesowały się zupełnie, pozostawiając to w gestii włodarzy naszego miasta, którzy najczęściej przypominali sobie o niej wyłącznie przy okazji 1 Listopada.
Ciężki okres dla Państwa rodziny, zwłaszcza dla taty, rozpoczął się z chwilą zajęcia Bochni przez Niemców...
Z T.G. Przez cały okres okupacji oboje rodzice żyli w trwodze. Mama, z racji swej urody (miała ciemną karnację twarzy, co upodobniało ja do Żydówki) była ciągłe narażona na śmierć. Raz nawet o mały włos nie zginęła, gdy Niemcy przywieźli na cmentarz kolejną grupę Żydów do rozstrzelania i ustawili ją koło naszego domu. Mama wyszła wtedy niebacznie przed dom i została wzięta z Żydówkę, która odłączyła się od grupy. Niemcy ustawili ją przed plutonem egzekucyjnym i dopiero interwencja taty, który na kolanach prosił dowodzącego egzekucją o łaskę dla niej, jako ofiary pomyłki, uratowała ją od pewnej śmierci. Najbardziej jednak bali się w momencie, gdy Niemcy rozpoczęli przygotowania do opuszczania miasta, gdyż obawiali się (zupełnie słusznie), że zechcą ich zlikwidować jako niewygodnych świadków dokonywanych przez siebie mordów. I pewnie by do tego doszło, gdyby nie pomoc sąsiadów. Tatę uratowali sąsiedzi, państwo Goszczyńscy, którzy zakopali go w kufrze pod zwałem węgla w momencie, gdy Niemcy zaczęli go poszukiwać. Mamę z braćmi uratowali inni ludzie dobrej woli. A Niemcy mieli się czego obawiać. Tata musiał wykopywać osobiście groby ofiar wszystkich masowych egzekucji, dokonywanych na cmentarzu. Opowiadał, że niejednokrotnie przy zasypywaniu mogił ziemia się pod nim ruszała – nie wszystkie ofiary ginęły na miejscu. Raz chciał odmówić – kolbą wybito mu wszystkie zęby i powiedziano, że jak roboty nie skończy sam znajdzie się w wykopanym przez siebie grobie.
Wyzwolenie miasta przez Armią Czerwoną nie przyniosło, zdaje się, zmiany w sytuacji?
M.G. Ojca zaczęło nękać UB. Wzywano go do powiatowego urzędu UB przy ul. Orackiej. Straszono, że pojedzie „na białe niedźwiedzie” jeśli się nie przyzna, co wyrabiał z Niemcami na cmentarzu. Ale do czego miał się przyznać? I pewnie by przepadł, gdyby nie burmistrz Kpzłowski, który tylko sobie znanymi sposobami wyciągnął go z ubeckich kazamat. Ale spokój był krótkotrwały. Chciano go wykorzystać podczas procesu dwóch niemieckich oprawców ludności Bochni – gestapowców Becka i Bogusza. Miał nawet w tej sprawie być przesłuchiwany przez trybunał w Norymberdze. Nie zgodził się na to – w obawie o własne życie. Był przesłuchiwany na miejscu.
Z T.G. Mało kto dzisiaj wie, że to dzięki tacie rynek bocheński nie stał się nekropolią żołnierzy radzieckich. Gdy czołówki Armii Czerwonej wchodziły do miasta mołojcy zaczęli zwozić na rynek swych poległych kolegów i padł pomysł, by pochować ich właśnie, jako wyzwolicieli, pod pomnikiem króla Kazimierza. Wezwano do tego celu tatę, któremu zlecono wykopanie mogiły. Ojciec zaczął im perswadować, że to miejsce niegodne ze względu na np. wałęsające się psy, które mogą swoje potrzeby załatwiać właśnie na mogiłach. Wskazał im teren właściwie na granicach cmentarza, gdzie obecnie znajdują się te mogiły. Trochę kręcili nosami ze względu na sąsiedztwo – obok znajdowała się kwatera żołnierzy niemieckich, ale ostatecznie przychylili się do propozycji.
Każdy cmentarz ma swoje własne, niesamowite historie – podania o duchach, istotach nie z tego świata, które ukazują się ludziom. Tego typu opowiadania tworzą atmosferę niesamowitości wokół takich miejsc. Czy i nasz cmentarz nawiedzały zjawy? Czy Państwa rodzice rozmawiali o tym z Państwem?
Z. T.G. Do wybuchu wojny nie baliśmy się w ogóle cmentarza. Mieliśmy psa, z którym spędzaliśmy na jego terenie całe dnie. Mało tego - zaraz przy domu stała kostnica, w której przeprowadzano też sekcje zwłok. Dokonywał ich najczęściej dr Krupa, a tata musiał przy nich asystować. Śmierć, zwłoki, pogrzeby – nie robiło to na nas większego znaczenia. My po prostu wychowaliśmy się w ich cieniu. Ale były i momenty, które mogły zjeżyć włosy na głowie. To było w czasie okupacji, w jesienny lub zimowy wieczór. Rodzice kładli nas spać, gdy mama zauważyła, że przez jedno z okien zagląda do domu przystojna, elegancko ubrana kobieta. Rodzice popatrzyli się tylko po sobie, chyba nie chcieli się nawzajem straszyć. Za moment kobieta zniknęła. Chwilę później dał się słyszeć łomot w okno. Walili Niemcy. Tata się roztrząsł, bo wiedział, że coś się dzieje. Rzeczywiście, Niemcy przywieźli cały wóz, pełen świeżych jeszcze trupów rozstrzelanych przez siebie Żydów. Przy wrzucaniu zwłok do grobu tata rozpoznał ciało kobiety, którą oboje z mamą dostrzegli w oknie...
M.G. Ojciec opowiadał jeszcze o innej sytuacji, która przydarzyła mu się podczas okupacji. Też któregoś wieczora, będąc w domu, usłyszał głosy na zewnątrz. Tajemniczy rozmówca przestrzegł go, że Niemcy planują łapankę i rozstrzelanie grupy Polaków, których nazwiska wymienił. Ojciec wyszedł przed dom, ale nikogo nie było. Bardziej intuicyjnie niż na zdrowy rozum przestrzegł wymienione osoby przed czyhającym na nie zagrożeniem. I rzeczywiście okazało się wkrótce, że Niemcy intensywnie zaczęli poszukiwać ukrywających się – dowód na to, że tajemniczy rozmówca taty nie mylił się...
Z. T.G. Nie tylko istoty nadprzyrodzone prześladowały tatę. Już po wojnie zdarzyło mu się kopać świeży grób na cmentarzu św. Rozalii. W pewnej chwili nad głową zaświstały mu kule. Instynktownie padł w świeżo kopaną mogiłę i to chyba uratowało mu życie.
Domyślał się, kto mógł do niego strzelać?
Pewnie tak, ale nigdy nam tego nie ujawnił. Tata wyznawał zasadę, że lepiej zapomnieć niż się mścić. Przecież później różnie wiały wiatry historii, można było dochodzić swoich praw, ale on wiedział, że można także było zginąć, dochodząc do prawdy.
Jak na przestrzeni lat zmieniała się obrzędowość pogrzebowa?
M. G. Pogrzeby, aż do lat 80. minionego stulecia, wychodziły z kościoła św. Mikołaja. Czasami następowało takie ich spiętrzenie, że dajmy na to, w ciągu 3 godzin miały miejsce 3 ceremonie. Gdy pochówki odbywały się do grobowców to nie było problemu – zamknięcie grobu zostawało na później, a my szliśmy do następnego pogrzebu. Gorzej, jeśli trzeba było uformować grób ziemny – wtedy musiałem robić za pomocnika – zasypywałem grób, a tata obsługiwał następny pogrzeb. Zwykle odbywały pogrzeby zwykłych śmiertelników, ale często zdarzały się też niezwykle uroczyste – gdy chowano kogoś znacznego, zasłużonego dla miasta. Pamiętam dobrze pogrzeb posła Żarka, ks. Kuca, Walentego Stusa – obowiązkowo towarzyszyła im orkiestra górnicza, morze wieńców... Zawsze jednak za konduktem pogrzebowym szły niezliczone rzesze bochnian - nie tylko rodzina i najbliżsi sąsiedzi, ale zwykli obywatele, którzy za swój obowiązek wobec zmarłego uważali odprowadzenie go na miejsce wiecznego spoczynku. Często czoło konduktu wchodziło już na cmentarz, a ostatni żałobnicy dopiero opuszczali kościół! Teraz się to mocno zmieniło – szeregi żałobników topnieją z każdym rokiem...
Kiedy na naszym cmentarzu zaczęły się pojawiać grobowce murowane?
Z. G.-T. W latach 50. ubiegłego stulecia. Pierwszy zakład kamieniarski otworzył p. Bronisław Justyniak. Zatem obecny wygląd cmentarza zawdzięczamy minionemu półwieczu.