Zaczęło się od Magu
Z Kazimierzem Budkiem, właścicielem firm Profit i Inwest Service, założycielem i byłym właścicielem palarni kawy „Mag”, jednym z największych bocheńskich przedsiębiorców rozmawiają Wojciech Tobiasz i Paweł Wieciech
Jakim samochodem Pan jeździ?
(śmiech) Siedmioletnim mercedesem ML. Żeby była jasność - tym samym od siedmiu lat.
Był Pan założycielem i współwłaścicielem palarni kawy „Mag”. To było Pana pierwsze w życiu przedsięwzięcie?
Nie, działalność gospodarczą prowadziłem już wcześniej. W 1987 r. założyłem wytwórnię galanterii, wtedy na taki typ działalności można było uzyskać zezwolenie, później była pracownia krawiecka. W 1989 r. wspólnie z bratem założyłem hurtownię spożywczą, to wówczas zaczął się taki epizod kawowy.
A skąd pomysł palarni?
Pomysł wziął się z analizy rynku, która wykazała, że jest na nim zapotrzebowanie na taki produkt. Wtedy handlowaliśmy towarami spożywczymi, a kawa była towarem reglamentowanym. Mieliśmy kontakt z jedną z pierwszych w Polsce wytwórni kawy, polsko-niemiecką spółką „Kolonia Poczesna” z siedzibą niedaleko Częstochowy. Przyglądaliśmy się, jak oni to robią. Kupiliśmy pierwszy piec, znaleźliśmy go w Gdyni. Później trochę sprzętu kupiliśmy w Szwajcarii. Tam trafiliśmy na ludzi, którzy produkcją kawy zajmowali się od bez mała stu lat. Dla nich wyglądaliśmy trochę dziwnie, bo przyjechaliśmy z Polski, a proszę pamiętać że to był 1991 rok. Szwajcarzy po dwóch spotkaniach przekonali się, że traktujemy temat poważnie, więc pomogli nam trochę w sprawie sprzętu i wyposażyli w wiedzę dotyczącą produkcji kawy, bo to wbrew pozorom nie jest taki prosty temat.
Szwajcarska firma podzieliła się z wami tym, co w języku biznesu nazywa się know-how i zrobiła to zupełnie bezinteresownie?
Może niezupełnie bezinteresownie. Byliśmy ich klientami. Od Blazera – tak nazywała się ta firma, kupowaliśmy maszyny czy opakowania, więc byliśmy jej kontrahentami (chyba mieli kupować) i w tym sensie współpraca z nami mogła im się opłacać, ale też widzieliśmy, że mają dla nas dużo zwyczajnej ludzkiej sympatii. My naprawdę stanowiliśmy dla nich widok nieco egzotyczny, mój brat miał wtedy 23 lata, ja 25, krótko mówiąc dwóch małolatów biorących się za poważny biznes. Przeszliśmy u nich szkolenia, m in. z technologii produkcji. Nigdy później nie zatrudniałem technologa, sam nim byłem. Na temat kawy mogę powiedzieć bardzo dużo, w tej branży w Polsce nie ma wielu specjalistów.
Wyrzucona faktura i „Mag” na sprzedaż
Dlaczego pozbył się Pan palarni kawy i dlaczego akurat na rzecz Segafredo Zanetti?
Złożyło się na to kilka okoliczności. W 2001 r. pojawiły się pierwsze symptomy spowolnienia gospodarczego...
Pamiętamy, tempo wzrostu produktu krajowego brutto spadło z ponad pięciu do jednego procenta, a minister finansów Jarosław Bauc ogłosił, że nie jest w stanie domknąć budżetu.
Właśnie, ale to nie trudna sytuacja na rynku zmusiła nas do sprzedaży, bo nasza firma była w bardzo dobrej kondycji i miała wysokie zyski. Pod koniec 2001 r. Urząd Kontroli Skarbowej – odczuliśmy to wyraźnie – przypuścił na nas zmasowany atak i moim zdaniem to nie był przypadek. Właśnie oddawaliśmy do użytku wartą 17 mln zł. inwestycję, czyli hotel, zaczęliśmy budowę mieszkań, firma się rozwijała. Jeżeli zna się polskie realia, nie trzeba być specjalnie inteligentnym, żeby wiedzieć, że komuś, nie wiem komu, to się bardzo nie podobało.
Na czym polegał, jak Pan go nazwał, zmasowany atak Urzędu Kontroli Skarbowej?
Najpierw nałożono na nas sankcję finansową za brak znaczka bezpieczeństwa.
Co to takiego, ten znaczek bezpieczeństwa?
Według odpowiedniej ustawy znak bezpieczeństwa B musiał być na sprzęcie, który mógł stwarzać zagrożenie dla życia i zdrowia pracowników, np. na sprzęcie mającym jakikolwiek związek z prądem.
Nie przyznano Wam znaczka, bo widocznie nie spełnialiście jakichś kryteriów bezpieczeństwa pracy, do spełniania których byliście zobowiązani? Co trzeba zrobić, żeby zasłużyć sobie na znaczek?
Całe przyznanie znaczka polegało na tym, że dwóch panów z Państwowej Inspekcji handlowej pojechało do Włoch, pochodziło po zakładzie i znaczek był, bzdura totalna, ale taki mamy kraj Sankcją za brak tego znaczka jest kara finansowa w wysokości stu procent przychodu.
Z jakiego okresu?
Z okresu kiedy znaczka brakowało. Myśmy go nie mieli przez 3 miesiące. Przepis mówiący, że sankcją za brak znaczka jest kara pieniężna w wysokości stu procent przychodu był chory, niekonstytucyjny, zresztą później został uchylony, a nałożona na nas kara finansowa unieważniona.
Jak na zmasowany atak, jedna kontrola to trochę mało.
Nie tak znowu mało. Jeśli nakłada się na mnie karę w wysokości stanowiącej równowartość stu procent przychodu, na dodatek z VAT-em, co spowodowało, że de facto zostałem podwójnie opodatkowany, to ja to traktuję jako rodzaj konfiskaty mienia. Ta kara była horrendalna i całkowicie nieadekwatna do przewinienia. Takich kar nawet w komunie nie było.
Zresztą na tym się nie skończyło. Mniej więcej w tym samym czasie mieliśmy kontrolę Urzędu Skarbowego. Inspektor wyrzucił nam z kosztów faktury za wylewki w budynku hotelu, z tego powodu że były dwie faktury, a on uznał że wylewkę można zrobić tylko raz. Nie pomogły wyjaśnienia, że robiliśmy dwie wylewki, najpierw tzw. konstrukcyjną, z siatkami itd., a później gładziową pod wykładziny. Przejęty przez nas budynek koszar był stary i istniała konieczność wykonania dwóch wylewek, więc były dwie faktury.
Kontroler uznał, że jest o jedną fakturę za dużo?
Tak, i że faktura jest bezpodstawna. Nie udowodnił tego, od razu wyrzucił fakturę z kosztów. Nie było tłumaczenia, że to co robi jest absurdem. Od razu kara, podatek itd. Ta kontrola, zakończona na początku 2002 r., zablokowała nam możliwość jakiegokolwiek działania.
Z tego co Pan mówi wynika, że – przynajmniej w Pana opinii – jest Pan jedną z ofiar nadmiernej władzy urzędnika skarbowego nad przedsiębiorcą, a kontroler może zablokować rozwój firmy albo wręcz doprowadzić do jej upadku?
Dokładnie. W 1989 r. było 26 instytucji kontrolujących przedsiębiorstwa, teraz jest ich około 40. To się niestety rozwija, to szukanie pieniędzy w firmach, drenowanie pieniędzy z firm, które tak naprawdę stanowią o rozwoju tego państwa. Gdyby były jakieś podstawy to rozumiem, ale w tym przypadku nie było żadnych podstaw. Później wygraliśmy te sprawy w sądzie.
Ale wygraliście Panowie w momencie, kiedy już nie byliście właścicielami palarni?
Tak. Największy problem w prowadzeniu działalności gospodarczej polega na tym, że urząd wydaje decyzje, windykuje, a dopiero potem można się tłumaczyć, że się nie ma garba. Co z tego, że po dwóch latach, w grudniu 2003 r. wygrałem obie sprawy, zarówno tę dotyczącą kary za brak znaczka, jak i tę związaną z fakturami za wylewki. W latach 1998-2001 mieliśmy zyski w wysokości 4 mln rocznie i nagle komornik zajmuje konta bankowe, więc banki wypowiadają umowy i zaczyna się jatka...
Równia pochyła.
... i wie Pan, w pewnym momencie nie było innego wyjścia, musieliśmy ratować firmę poprzez sprzedaż.
Proces sądowy z Segafredo Zanetti
Mógłby Pan powiedzieć, jak od kuchni wyglądają takie negocjacje w sprawie sprzedaży, czy to jest długotrwałe?
Takie negocjacje nie są procesem trwającym miesiąc, czy dwa miesiące. Z Segafredo Zanetti współpracowaliśmy od trzech lat i wiedzieliśmy, że Włosi zamierzają wejść na polski rynek. Po pierwszym akcesie zakupowym przedsiębiorstwo zostało wycenione przez firmę PriceWater House Cooper, jednego z najbardziej znanych audytorów na świecie. Później odbyły się negocjacje, które trwały ponad pół roku. Na samym początku rozmawialiśmy, jakby to powiedzieć „ofertowo” i sprawa sprzedaży nie była przesądzona, ale kiedy zaczęły się poważne problemy, o których mówiłem przed chwilą, podjęliśmy decyzję o sprzedaży. To było w marcu 2002 r. Teraz procesujemy się z Segafredo w sądzie.
Jak Pan ocenia szanse na odzyskanie tych pieniędzy?
Trudno powiedzieć. Włosi zażyczyli sobie, żeby w kontrakcie kupna-sprzedaży zapisano, że wszelkie spory będą rozstrzygane w sądzie polubownym. To było z ich strony przygotowanie gruntu pod „wykiwanie nas”, ale wtedy tego tak nie odebraliśmy. Firma była poważna, więc nie sądziliśmy, że posuną się do takich nieuczciwych działań. Sądy polubowne nie są tak bardzo związane przepisami prawa, jak sądy powszechne, procedury w nich obowiązujące cechuje pewna dowolność, co może prowadzić do stronniczości. Walczyliśmy o możliwość procesowania się w sądzie powszechnym, ale nie udało się..
Ma Pan jeszcze jakieś inne nieściągnięte należności?
W tej chwili w całej Polsce mam do ściągnięcia 3 mln zł. To są długi różnych, często drobnych odbiorców. Tylko w najbliższej okolicy mam około miliona zł. Takie sprawy ciągną się po kilka lat.
W ciągu pierwszych dziesięciu lat działalności, od 1991 do 2001 r. uzbierało mi się 700 tys. nieściągalnych należności, a tylko w 2001 r. ich wysokość wzrosła o 2,5 mln zł. To był ten feralny rok, kiedy gospodarka stanęła, nie tylko my mieliśmy takie kłopoty.
Dla pieniędzy i dla ludzi
„Mag” był zakładem pracy chronionej. Czy decyzja o nadaniu zakładowi takiego statusu, ale tak szczerze, była w jakimś stopniu podyktowana względami społecznymi, czy decydowała czystka kalkulacja ekonomiczna, bo tu wchodzi w grę wsparcie PFRON-u?
Jesteśmy jednym z najstarszych zakładów pracy chronionej w Polsce. To się zaczęło w 1994 r. Zatrudniliśmy kilku ludzi ze spółdzielni inwalidów i oni podsunęli nam tę myśl, przekonując, że w ten sposób równocześnie realizuje się dwa cele, że można ten wymiar społeczny połączyć z działalnością, która przynosi dochód. Myśmy to zrobili przede wszystkim ze względu na niskie koszty pracy, odprowadzaliśmy do ZUS-u tylko składkę zdrowotną, więc koszt zatrudnienia tych ludzi był mniejszy. Nigdy nie był to, co podkreślam, sztuczny zakład pracy chronionej. W momencie sprzedaży „Magu” zatrudnialiśmy około 400 osób, w tym 160 niepełnosprawnych. Teraz „Profit” zatrudnia ponad siedemdziesięciu niepełnosprawnych. Zatrudnialiśmy i ciągle zatrudniamy wielu ludzi, którzy dla nas nie są czystym biznesem. Mamy chłopaka z porażeniem mózgowym, mamy dziewczynę, która choruje na zanik mięśni. Dla nich to jest szansa na życie, praca nadaje sens ich życiu, czują się potrzebni.
Chciałbym, żeby na przykładzie swojej firmy ocenił Pan poziom fiskalizmu w Polsce. Prowadząc zakład pracy chronionej był Pan zwolniony z konieczności opłacania składki społecznej, do ZUS-u płacił Pan tylko składkę zdrowotną. Jak rozwijałoby się to przedsiębiorstwo i czy w ogóle by przetrwało gdyby Pan nie miał takiej możliwości?
Powiem tak: nie przeprowadzilibyśmy przeróżnych inwestycji. Gdyby nie dodatkowe pieniądze, które inwestowaliśmy, stalibyśmy w miejscu, a tak utworzyliśmy 12 oddziałów w całej Polsce, we flocie mieliśmy 130 samochodów.
Czyli daje to jakieś wyobrażenie o tym, jakim ciężarem dla wielu przedsiębiorców są wysokie koszty pracy. Gdyby przeciętny polski przedsiębiorca nie musiał płacić składki na ZUS...?
Były też częściowe zwolnienia z podatku dochodowego. Żeby było jasne, nie mogliśmy z tymi pieniędzmi robić co nam się podoba, nie można było ich tak po prostu skonsumować na prywatne cele. Musieliśmy je reinwestować, z tego trzeba było się rozliczyć. Ten zakład był dobrze wyposażony, mieliśmy mnóstwo nowoczesnego sprzętu, nowoczesne hale, sprzęt fitness, stołówki.
Poza tym zakład pracy chronionej musi realizować pewne zadania i ma narzucone pewne obowiązki.
Jakie?
Muszą być zatrudnieni lekarze i pielęgniarka. W niektórych działach ludzie pracują tylko po 7 godzin, mają prawo do dłuższego, bo nie dwudziestosześcio-, ale trzydziestopięciodniowego urlopu itd. Taka działalność ma też swoje finansowe koszty.
Gdyby mógł Pan porównać wydajność pracownika pełnosprawnego do wydajności pracownika niepełnosprawnego - czy ona jest porównywalna?
Niezupełnie. Dziesięciu zatrudnionych niepełnosprawnych daje wydajność siedmiu pełnosprawnych, choćby z powodu wyższego wskaźnika zachorowań, bo tych ludzi dotykają różne problemy zdrowotne.
Deficytowe mieszkania na Brzeźnickiej
Kilka lat temu wybudował Pan kilka bloków mieszkalnych przy ul. Brzeźnickiej. Jak bardzo wzbogacił się Pan na tej inwestycji?
W ogóle się nie wzbogaciłem, wręcz straciłem a przy okazji przekonałem się, że w tym kraju nie ma możliwości planowania czegokolwiek w perspektywie dłuższej niż kilka miesięcy. Wybudowałem 110 mieszkań i praktycznie do tych mieszkań dołożyłem. Inwestycję prowadziliśmy prawidłowo, zrobiliśmy sondaż rynkowy, mieliśmy140 zgłoszeń na mieszkania, a później okazało się, że tylko 40 osób je kupiło, a stało się tak dlatego, że w pierwszym roku inwestycji zlikwidowano ulgę mieszkaniową w wysokości 19 %, później podniesiono stawkę VAT w budownictwie o 7 %. To spowodowało, że mieszkania w jednej chwili podrożały o 30 %. Część potencjalnych nabywców straciła zdolność kredytową na zakup mieszkania po wyższej cenie.
Ostatnio były takie sytuacje, że w ciągu jednego miesiąca ceny mieszkań rosły o 20 %. Jaki problem podnieść cenę mieszkania i sprzedać po cenie, która zapewniłaby zyski, albo przynajmniej umożliwiła uniknięcie straty?
Tak jest dzisiaj, ale ta inwestycja została uruchomiona na początku 2001 r. Przypomnę jeszcze raz, że to był rok, w którym gospodarka po prostu siadła i jeszcze te nagłe niezapowiedziane zmiany podatkowe. Nie było możliwości podniesienia ceny, bo nie było popytu, nawet po cenie deficytowej, po której sprzedawaliśmy.
Nie mogliście po prostu wstrzymać budowy i zaczekać na lepsze czasy?
To nie takie proste. Dostaliśmy 140 zamówień. Zaczęliśmy budować trzy bloki, łącznie 90 mieszkań. W budownictwie musi być zachowany pewien ciąg inwestycyjny. Blok składa się nie z pięciu, ale z trzydziestu mieszkań. Jeśli sprzedam pięć, to i tak muszę wybudować trzydzieści. A sprzedałem, dajmy na to pięć, bo w międzyczasie większość ludzi, którzy złożyli zamówienia, z powodu zmian podatkowych i kryzysu na rynku zaczęło się z nich wycofywać, ale budowa już ruszyła i trzeba było ją kontynuować, również dlatego, że jednak część osób nie wycofało zamówień i one wciąż obowiązywały, a nie mogliśmy sobie pozwolić, aby w swoim mieście zostawić ludzi na lodzie, jak to zrobiły niektóre firmy krakowskie, że ludzie wpłacili pieniądze i oglądali tylko fundamenty, bo nie było za co budować. Musieliśmy sprzedawać mieszkania po zaniżonych, czyli deficytowych cenach, żeby uratować inwestycję i ją zakończyć. Zmiana przepisów w trakcie inwestycji wyłożyła całe budownictwo na cztery lata, potem sytuacja się ustabilizowała i zaczęliśmy z tego jakoś wychodzić, ale straty ponieśliśmy ogromne. Gdybym wiedział, że tak będzie, to od początku budowałbym tylko jeden bloczek i wszystko sprzedałoby się na pniu.
Czyli Pan stracił, a zyskał nabywca mieszkania, który kupił je cztery lata temu?
Zgadza się. Z tego powodu, że sprzedałem mieszkania wtedy, a nie dzisiaj, straciłem 12 mln zł. Cztery lata temu sprzedawałem mieszkania po cenie od 1400 do 1800 zł. za metr kwadratowy, a ostatnie mieszkanie, jakie sprzedałem niedawno, kosztowało 3800 zł. za metr kwadratowy. Ci, którzy kupili przed czterema laty mają na dziś sto procent przebicia.
Potrafiłby Pan naszkicować jakiś profil nabywcy mieszkania przy ul. Brzeźnickiej? Czy były one kupowane po prostu dla zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych, czy też z myślą o spekulacyjnej grze na rynku?
W 70 % przypadków chodziło o zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych, dla pozostałych 30 % była to dobra lokata. Wyczuli, że będzie już tylko drożej i kupili na cenowym dołku.
A przekrój społeczno-demograficzny, czy jak go nazwać? Czy to są mieszkańcy Bochni, bo mówi się, że bocheńskie mieszkania cieszą się dużą popularnością wśród mieszkańców Krakowa.
To wygląda różnie. Sprzedaliśmy np. dużo mieszkań ludziom mieszkającym w Niemczech czy Stanach Zjednoczonych.
Ale to są Polacy?
Tak, Polacy albo obywatele polskiego pochodzenia. Dla kogoś takiego cena mieszkania 1600 zł za metr to była śmieszna kwota.
Iskrzenie na linii biznesmen - urzędnik
Między Panem a Urzędem Miasta jest jakiś konflikt o pokrycie kosztów budowy drogi wokół osiedla, które Pan wybudował. Na czym ten konflikt polega?
W ogóle zauważam sporo niezrozumienia ze strony Urzędu Miasta, czy urzędników w ogóle. Oni się irytują, kiedy dopominamy się o swoje prawa. Osią sporu jest droga publiczna przy ul. Brzeźnickiej, z której korzystają nie tylko mieszkańcy naszych bloków, ale cało miasto.
Pytanie, czy to rzeczywiście jest droga publiczna? Wybudował Pan drogę wokół bloków i teraz oczekuje Pan od miasta, żeby...
Oczekuję zwrotu nakładów. To jest droga oplatająca i łącząca wszystkie nieruchomości na osiedlu i zgadzam się, że drogi między blokami są drogami wewnętrznymi, ale droga, która biegnie wkoło jest już drogą publiczną, korzystają z niej wszyscy mieszkańcy Bochni, np. ci, którzy dojeżdżają nią do źródełka, a wybudowałem ją ja za swoje prywatne pieniądze. Kiedy sprzedawałem mieszkania, ludzie płacili mi wyłącznie za mieszkania, nie zaś za drogę. Dlaczego mam miastu dać prezent?
Ale z punktu widzenia urzędnika to może wyglądać tak – pan Budek wybudował drogę, postawił nas przed faktem dokonanym, a my mu teraz mamy zapłacić. Mógł tej drogi nie budować, w wielu miejscach Bochni, zwłaszcza na peryferiach dróg nie ma i ludzie jakoś żyją.
Ale to jest działalność aspołeczna. Miasto ma statutowy obowiązek dbania o rozwój infrastruktury i ma na ten cel pieniądze w budżecie. Mówi Pan, że w wielu miejscach na peryferiach nie ma dróg, ale z drugiej strony wiele razy doprowadzano asfalt do dwóch, trzech domów i miasto za to płaciło, a ja na własny koszt wybudowałem drogę do bloków, gdzie mieszka 110 rodzin i z której korzystają wszyscy mieszkańcy i miasto mi nie płaci. Zgodnie z prawem należy mi się zwrot kosztów wybudowania drogi publicznej. Powtarzam - nie domagam się refundacji kosztów wybudowania dróg wewnętrznych, tylko drogi publicznej. Dlaczego ja mam być Caritas, dlaczego ja mam mieć tylko obowiązki, a oni tylko prawa? Jestem bardzo otwarty na współpracę z miastem, ale na zdrowych zasadach. Ludzie oczekują, że będę rozdawał pieniądze, a tak nie można.
Może Pan jednak zbyt dużo wymaga od Urzędu Miasta?
Chcę być dobrze zrozumiany. Nie jestem nastawiony roszczeniowo, ale jeżeli w tym mieście mnóstwo rzeczy zrobiliśmy tak naprawdę społecznie, to oczekuję pewnej wzajemności i jakiegoś szacunku. Podam drobny przykład. Przez wiele lat sponsorowaliśmy Bocheński Klub Sportowy, zatrudnialiśmy zawodników klubu, umożliwialiśmy im korzystanie z naszego sprzętu rehabilitacyjnego. I jak miasto nam się odwdzięczyło? Zażądało od nas zapłaty 10 tys. zł za wynajęcie płyty boiska, kiedy z okazji jubileuszu dziesięciolecia firmy zorganizowaliśmy koncert zespołu Ich Troje. To był chyba największy koncert w całej historii miasta, zresztą deficytowy, bo jego organizacja kosztowała 120 tys. zł, a sprzedaliśmy bilety za 30 tys. zł. Liczyliśmy na większą frekwencję, bo wcześniej w Chełmie Lubelskim na koncert Ich Troje przyszło 10 tys. ludzi, a u nas tylko 2, 5 tys. Inna sprawa, że drugie tyle oglądało występ z okien i okalających stadion ulic. To było dla nas przykre, nie sądziliśmy, że władze miasta tak nas potraktują.
Wasz wkład w finansowanie klubu wielokrotnie przewyższał tę kwotę i liczyliście na to, że władze klubu będą o tym pamiętać?
Mieliśmy taką nadzieję, ale się przeliczyliśmy. Przykładów wspierania miasta przez nas mógłbym podać więcej. Zanim założyliśmy niepubliczny zakład opieki zdrowotnej, zakupiliśmy bardzo nowoczesny sprzęt dla publicznego ZOZ-u, my z tego nie mamy żadnych korzyści, z tego korzysta państwowa służba zdrowia i mieszkańcy Bochni. Pomagałem w działaniach zmierzających do pozyskania środków na budowę basenu. Czy ktoś dziś o tym pamięta? Przykłady można by mnożyć. Poza tym, myśmy w Bochni w ciągu trzech lat zostawili w inwestycjach 26 mln. zł. Kiedy przejęliśmy budynek koszar, była to szpecąca miasto ruina, musieliśmy zainwestować pół miliona zł. żeby doprowadzić ten teren do użytku, żeby ta okolica jakoś wyglądała, zrobiliśmy to na własny koszt, władze miasta się tym nie interesowały. Stworzyliśmy 400 miejsc pracy. Prawda jest też taka, że nasz dział sprzedaży wykonuje o wiele większą pracę promocyjną niż dział promocji w Urzędzie Miasta. Rzuciliśmy na rynek 20 tys. egzemplarzy folderów reklamowych z opisem miasta. To się rozeszło po całej Polsce, w Austrii, w Niemczech. Jeżeli w ubiegłym roku gościliśmy w hotelu 11 tys. osób, to oznacza, że oni byli w Bochni, odwiedzili sklepy, zostawili jakieś pieniądze. To wszystko przyczynia się do rozwoju miasta i warto o tym pamiętać. Teraz mamy problem z drogą publiczną, którą wybudowałem. Dlaczego mam dać prezent, mnie miasto nigdy nie zwolniło z żadnych opłat. Nie można w ten sposób traktować inwestorów, tym bardziej, że oni drzwiami i oknami do Bochni nie walą. Jeśli współpraca, to obustronna. Powtarzam, nie może być tak, że ja mam koszty i obowiązki, a oni prawa.
Hotel – z ruiny bocheńskie okno wystawowe
Kilka lat temu rozszerzył Pan działalność o branżę hotelarską...
Tak, hotel założyliśmy w połowie 2001 r. W budynku byłych koszar prowadziliśmy już niepubliczny zakład opieki zdrowotnej, rehabilitację i fitness. Odkupiliśmy cały budynek od miasta, przejęliśmy ruinę i stworzyliśmy ośrodek, który jest znany w całej Polsce. Odwiedziła nas większość czołowych polityków. Dlaczego o tym mówię. Gościmy np. Donalda Tuska i mamy od niego miły dla nas wpis, że czuł się w hotelu jak u siebie w domu, a równocześnie jak w Europie. Wiadomo, że jest w tym dużo czystej kurtuazji, ale jednak on tu był i inni politycy też byli. Miasto powinno takie rzeczy doceniać i wspierać. Powinniśmy np. jakoś współpracować przy budowie hali sportowej. Ktoś powie, że widzę w tym korzyść dla siebie, pewnie że tak, bo to stwarza większe możliwości, ale skorzysta na tym przede wszystkim miasto.
Wśród gości hotelu przeważają klienci indywidualni, czy zorganizowane grupy?
Zorganizowane grupy stanowią 90% naszych klientów, organizujemy dla nich szkolenia i kongresy. Mamy grupę stałych klientów. W ubiegłym roku zrobiliśmy kilkadziesiąt szkoleń dla pracowników banku BPH, robiliśmy też szkolenia dla PZU, Carlsberg Okocim, Nationale-Nederlanden, Microsoft. Byli u nas harleyowcy, którzy mieli swój zjazd – w sumie przed hotelem stało 150 motocykli. W tym roku szykuje się podobna impreza, liczymy na dużą frekwencję. To są ludzie zamożni, prezesi banków, dużych spółek. Warto, by oni przyjeżdżali do Bochni.
W tej chwili remontujecie skrzydło hotelu?
Rozbudowujemy obiekt, żeby móc przyjmować jeszcze więcej firm. Po rozbudowie będzie 200 miejsc noclegowych i sala konferencyjna-bankietowa na 200 osób, co stworzy możliwość organizowania dużo większych niż do tej pory konferencji i spotkań. Po zmianach obiekt będzie klimatyzowany i w zasadzie będzie to poziom czterogwiazdkowy. Krótko mówiąc, przygotowujemy obiekt na przyjęcie większego i bardziej wymagającego klienta.
Dawniej na dachu budynku hotelu umieszczone było logo „Best Western”, jakiś czas temu to zniknęło. Dlaczego?
Byliśmy skupieni w sieci hoteli pod marką „Best Western”, ale z różnych powodów wycofaliśmy się z niej. Teraz należymy do Polish Prestige Hotel, sieci, która w tej chwili liczy 33 hotele w całej Polsce, m.in. hotel Sobieski w Warszawie, hotel Amadeus w Krakowie czy hotel Belweder w Zakopanem. Wspieramy się wspólną promocją, reklamą, wydajemy wspólny katalog, stosujemy system ulg i bonusów, dla klientów korzystających z hoteli należących do sieci. To są dobre hotele.
Z Balcerowiczem i politykami – tylko towarzysko
Podczas prawyborów Pana gościem w hotelu był Leszek Balcerowicz...
(śmiech) Różnych ludzi gościłem.
Jaki to jest typ relacji, są głosy że łączą Panów nie tylko związki czysto towarzyskie, ale też biznesowe?
Towarzyskie i tylko towarzyskie.
Kiedy ta znajomość się zaczęła?
Po raz pierwszy spotkaliśmy się w 1996 r. przy okazji utworzenia grupy eksperckiej, która mu doradzała w sprawach związanych z polską przedsiębiorczością. Do grupy oprócz mnie należało jeszcze osiem osób z całej Polski. To była działalność czysto społeczna, parę rzeczy udało nam się zrobić, m. in. doprowadziliśmy do wydłużenia okresu, w którym przedsiębiorca może odliczyć stratę inwestycyjną z trzech do pięciu lat. Mieliśmy narady, spotkania, więc trudno było się nie znać. Byłem autorem pomysłu „Przyjazna firma”, w ramach którego tworzyłem program zatrudniania młodych ludzi jeszcze na etapie szkoły czy studiów i budowania kadr dla firmy.
Z tego programu coś wyszło, czy stanęło na etapie projektu?
Kiedy Leszek Balcerowicz przestał być ministrem finansów, forum praktycznie się rozpadło.
Przez dwa lata byłem też koordynatorem regionalnym Forum Gospodarczego Unii Wolności, pracowałem w komisjach sejmowych, ale w pewnym momencie zaczęliśmy stanowić konkurencję dla samych polityków. Jeżeli na spotkanie ze mną w Krakowie przyszło dwa i pół tysiąca ludzi, głównie przedsiębiorców z południowej Polski, a na spotkanie z politykiem 200 osób, to polityk odczuwał zagrożenie. Bali się, że będziemy kandydować i przed samymi wyborami Forum przestało istnieć.
Obudził się w nich instynkt samozachowawczy.
Tak.
Nie prowadzi już Pan tego typu aktywności, w jakichś organizacjach afiliowanych przy partiach politycznych?
Przy partiach nie, ale tak w ogóle to udzielam się trochę, np. w stowarzyszeniu, którego działalności patronuje prezydent Lech Kaczyński, a wcześniej patronował Aleksander Kwaśniewski. Stowarzyszenie prowadzi konkurs – „Firma przyjazna środowisku”, przyznajemy nagrody ekologiczne, pomocne później przy staraniach o środki unijne. Od siedmiu lat jestem też szefem Rady Rektorskiej Wyższej Szkoły im. Władysława Jagiełły w Lublinie, gdzie czasem wykładam zarządzanie.
Czy takie kontakty pomagają w robieniu interesów?
Czasem pomagają. Mogę, brzydko mówiąc, wykorzystać tę czy inną znajomość np. do tego, żeby skłonić polityka z naszego regionu, mającego mocną pozycję w swojej partii do pomocy w zdobyciu pieniędzy z budżetu centralnego na budowę hali, tak jak kiedyś Gwidon Wójcik, wtedy poseł Unii Wolności i wiceprezes Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu pomógł, przy jakimś tam moim udziale, zdobyć pieniądze na budowę basenu, a Andrzej Chronowski, ówczesny marszałek Senatu bardzo przyczynił się do powstania Uzdrowiska. Są ludzie, którzy próbują wykorzystywać takie kontakty w mniej lub bardziej nieelegancki sposób. Ja tego nie robię, najlepszy dowód, że pomimo rozlicznych znajomości nie uniknąłem kar nałożonych przez Urząd Kontroli Skarbowej, o których rozmawialiśmy wcześniej.
.
Fajne te kalendarze z Izabellą Scorupco
Na ścianie w pokoju na parterze wisi zdjęcie, na którym jest Pan, Leszek Mądzik i Jan Paweł II. Kiedy to zdjęcie zostało wykonane?
Przez wiele lat sponsorowaliśmy Scenę Plastyczna KUL-u Leszka Mądzika. Dość często wyjeżdżaliśmy. Wtedy byliśmy w Turynie na festiwalu, a później w Watykanie na prywatnej audiencji u papieża. Spotkanie przebiegało w bardzo fajnej, kameralnej atmosferze, bo było nas tylko 14 osób. Wieloletni menadżer Sceny Plastycznej KUL-u Piotrek Zieliński pochodzi z Bochni. Na marginesie, dzięki kontaktom z Lublinem mogłem gościć u siebie na kolacji członków Budki Suflera. Zaśpiewali nam „Bo do tanga trzeba dwojga” (głośny śmiech).
Ma Pan jakieś zdjęcia?
(śmiech) Nie, nie...proszę was, tego rodzaju autoreklama przynosi więcej szkody niż pożytku. Tak jak mówiłem, już nie potrzebuję popisywać się czymkolwiek, zrobiłem szereg rzeczy i jestem z tego zadowolony... dla mnie ważniejsze niż takie wspólne fotografowanie się z osobami publicznymi są spotkania z przyjaciółmi. Wielki świat jest sztuczny...
Sponsorował Pan wiele przedsięwzięć kulturalnych. Proszę powiedzieć o tym parę słów.
Tego było dużo. Przez wiele lat sponsorowaliśmy m. in. Warszawskie Reminiscencje Teatralne. W ten sposób poznaliśmy Grażynę Torbicką, której twarz zdobiła nasze plakaty i kalendarze. Dla nas zrobiła wyjątek, bo ona nigdy później nie wystąpiła w żadnej reklamie. Na plakatach mieliśmy też Jolantę Fajkowską, było dużo missek.
A filmy?
Sponsorowaliśmy „Ogniem i mieczem”. Efektem pobocznym tego sponsoringu były m.in. nasze kalendarze z Izabellą Scorupco, bardzo fajnie te zdjęcia wyszły. To był okres, kiedy była moda na realizację megaprodukcji. Znam się dobrze z Andrzejem Wajdą, pomagaliśmy mu finansowo w realizacji „Pana Tadeusza”. Odczuwam z tego powodu dużą satysfakcję, również dlatego że, czego nie ukrywam, już na zawsze na klatkach filmowych uwieczniono logo „Magu”. Skoro już jesteśmy przy sponsoringu, chcę też wspomnieć o mojej wieloletniej przyjaźni z Januszem Kuligiem, zakończonej jego tragiczną śmiercią. On zaczynał swoją karierę praktycznie przy nas, sponsorowałem go, jak jeszcze jeździł w grupie „N”.
Generalnie obraca się Pan w wielkim świecie?
To nie tak. Naprawdę nie jest mi to potrzebne. Powiem może o dwóch rzeczach, bo one sprawiają mi dużą frajdę. Pierwsza to Bractwo Dzwonu Spiżowego, do którego należę i którego jestem honorowym członkiem. To jest coś w stylu Rotary Club. Należy do niego cała polityczna pierwsza liga m.in. Lech Wałęsa i Jerzy Buzek, ale też ludzie spoza polityki, np. rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego. W najbliższej przyszłości w hotelu utworzymy klub Bractwa. A druga rzecz, o której chciałem powiedzieć...
Przepraszam, że przerwę, jest Pan masonem?
(śmiech) Nie, wszystkim to się tak kojarzy. Do bractwa należy 200 osób, ostatnio przyjęliśmy ambasadora Wenezueli, w ogóle mamy sporo dyplomatów. To czasem ułatwia prowadzenie interesów, bo jeśli np. działam na Ukrainie, to przy załatwianiu jakichś dokumentów czy formalności natrafiam na mur, a znając konsula Ukrainy (on również jest członkiem bractwa) pewne sprawy można załatwić szybciej. Mamy w stowarzyszeniu lekarzy, ludzi biznesu, polityków wszystkich odcieni. Wydajemy pismo „Prestiż”, które zresztą jest drukowane w mojej drukarni.
A ta druga rzecz, o której chciał Pan powiedzieć?
Jestem też członkiem IPA czyli International Police Associaton, międzynarodowego stowarzyszenia policyjnego. Ci ludzie na całym świecie pomagają sobie i wspierają się nawzajem. Istnieje coś takiego, jak IPA-housy, jest to sieć hoteli rozrzuconych po całej Europie. Każdy członek stowarzyszenia może w nich przenocować za 20 euro. Fajna i ciekawa rzecz. Podoba mi się ten rodzaj solidarności zawodowej, oczywiście dobrze rozumianej, jaki cechuje to środowisko.
Różne zdarzenia ostudziły mój zapał
Ma Pan zarys kolejnego przedsięwzięcia, czy na razie chce Pan dać sobie spokój?
Jeżeli chodzi o inwestycję budowlaną przy ul. Brzeźnickiej to wybudujemy jeszcze 70 garaży na osiedlu, a jeżeli utrzyma się dobra koniunktura podejmiemy następne działania inwestycyjne. Mamy tam jeszcze siedem hektarów, chcielibyśmy zagospodarować całą tę dolinę. Natomiast płyty fundamentowe, które już wybudowaliśmy sprzedaliśmy krakowskiej spółce „Galicja”, ona będzie kontynuować budowę kolejnych bloków.
W przyszłości chcielibyśmy się skoncentrować na hotelarstwie. Mamy pomysł na remont kamienicy w centrum Krakowa, w której kiedyś mieścił się hotel dla pielęgniarek. Przeprowadzimy go wspólnie z jednym z hoteli krakowskich. Być może rozpoczniemy produkcję wyposażenia do kuchni. Tu są duże możliwości, bo wyposażenie gastronomii w Polsce to w 70 % stary złom nadający się tylko do wymiany.
Kiedyś rzucił Pan pomysł wybudowania w Bochni miasteczka westernowego...
Na tę inwestycję trzeba byłoby przeznaczyć 15 mln zł, to kawał roboty i na razie, powiem szczerze... różne trudności i doświadczenia korygują. Nie można cały czas iść na żywioł. Człowiek jest skoncentrowany na pracy i nie myśli, że wokół są ludzie, którzy knują jak go wykończyć i jak tu się do niego dobrać, a coś takiego może się przydarzyć w każdej chwili. Zawiść Polaków jest znana na całym świecie. Na razie różne zdarzenia ostudziły mój zapał do takich przedsięwzięć.
To chyba wszystko, chyba że jeszcze uda nam się od Pana wydusić parę zdań na temat polityków, których Pan zna?
(głośny śmiech) Politycy są potrzebni.
Nr 23 (maj) 2007 r.