Sławek Puka - bocheński nabytek Moniki Brodki
<html />
Dokładnej daty nie pamięta, ale to była środa. Tuż przed północą dotarł do Kielc i zapukał do drzwi mieszkania Łukasza Kowalskiego – kierownika muzycznego Moniki Brodki. Kilka godzin wcześniej otrzymał od niego telefon z zapytaniem, czy by nie zagrał. Zgodził się.
Dwa dni później wystąpił wspólnie z Moniką, zastępując jej stałego perkusistę – Andrzeja Rajskiego. Nie byłoby wspomnianego telefonu, gdyby nie to, że Rajski od paru lat gra również u Andrzeja Piasecznego. Kiedy więc terminy koncertów Piaska i Brodki nałożyły się na siebie, a ich wspólny perkusista postanowił pozostać przy Piasku, w zespole laureatki Idola powstał wakat. Poszukiwania nowego bębniarza zaprowadziły ludzi z otoczenia Moniki do Bochni.
Nie tylko zbiegowi okoliczności Sławek zawdzięcza zaproszenie do współpracy z Brodką. Również, a może przede wszystkim sobie samemu – od wielu lat gra i od wielu lat funkcjonuje w polskim środowisku muzycznym. Gdyby jego nazwisko ludziom z branży nic nie mówiło, ci – rzecz jasna – szukali by gdzie indziej.
Do zespołu Moniki trafił prosto z Garden Party, kapeli grającej z Dominiką Kurdziel. Dominika – mówiono o niej „Stanisław Soyka w spódnicy” – kilka lat temu miała swoje pięć minut, później jednak jej gwiazda nieco przygasła.
Kotły, werbelki, wibrafony
Pierwszym instrumentem Sławka była gitara, klasyczne sześciostrunowe pudło – prezent od cioci. Bębny przyszły później. Któregoś dnia po prostu zasiadł za perkusją, wystukał bliżej nieokreślony rytm i doszedł do wniosku, że to jest to. Zaczął się uczyć. Warunki były siermiężne – brakowało dobrego instrumentu i dobrych nagrań, nie wspominając już o nieistniejących wówczas szkołach na DVD. Ale przede wszystkim brakowało nauczyciela. Zapisał się więc do szkoły muzycznej pierwszego stopnia w Bochni, gdzie trafił pod skrzydła prof. Andrzeja Witka. Bardzo dobry nauczyciel, świetny facet, przekochany koleś – mówi. Nauka wymagała ogromnej cierpliwości – od nauczyciela i od ucznia. Oderwać lewą nogę od prawej ręki, prawą nogę od lewej ręki, wystukać rytmy – każdą kończyną inny, ale wszystkie równocześnie i nie pogubić się. Na początku nic nie wychodziło, jakiś kociokwik, jeden hałas. Zanim to wszystko ogarnąłem, minęły cztery lata.
Szkoły nie ukończył, zrezygnował na pół roku przed dyplomem. Dlaczego? Zanim odpowie, kilkakrotnie zaznaczy, że chce być dobrze zrozumiany i że w żadnym wypadku nie jest jego intencją pomniejszanie roli szkoły, a tym bardziej obrzydzanie jej młodym ludziom i zniechęcanie do nauki w niej. Rzecz w tym, że taki młody rockandrollowiec myśli o tym, jak by się tu wyżyć, tymczasem szkoła ma swój profil. Zamiast zestawu perkusyjnego jakieś kotły, werbelki, wibrafony, poza tym dużo teorii, która mnie śmiertelnie nudziła, na zajęcia teoretyczne w zasadzie nie uczęszczałem. No i fortepian. Sławek bardzo żałuje, że nie przykładał się do fortepianu: Chciałbym np. skomponować piosenkę, ale nie potrafię tego zrobić. Owszem, umiem czytać nuty i mam dobry słuch. To jednak nie wystarcza. Mogę mieć piosenkę w głowie, lecz nie umiem tego przełożyć na papier nutowy. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło; niewykluczone, że gdyby był pilniejszym uczniem, zatraciłby pewną ważną umiejętność, albo wręcz nigdy by jej nie nabył. Mam koleżankę, Ukrainkę, która studiowała w krakowskiej Akademii Muzycznej. Kiedyś w rozmowie przyznała, że w ogóle nie potrafi grać bez nut. Otwieram oczy ze zdumienia: jak to, wygrywasz konkurs za konkursem, robisz z klawiaturą co chcesz i mówisz, że nie zagrasz bez nut?! Ona na to: bez nut nie wiem, co mam pod palcami. Do dzisiaj tego nie mogę zrozumieć. Po prostu uczę się wszystkich paternów na pamięć i liczę tylko na słuch. Zupełnie dobrze radzę sobie bez nut.
Sam się opamiętaj!
Publicznie zadebiutował w wieku piętnastu lat jako wokalista „Nierządu”. Zespół grał muzykę, zwaną wówczas zimnofalową. Trudno ją zdefiniować, łatwiej porównać – np. do wczesnego „The Cure”. Poza Sławkiem grupę tworzyli: jego brat Darek, który grał na gitarze, perkusista Piotrek Karski, gitarzysta Jurek Dobrzański i basista Jarek „Nitrus” Jaszczyński. Ten ostatni niestety już nie żyje. Nitrus nosił charakterystycznego koguta na głowie i lekko anarchizował. Może to było trochę dziwne, bo pochodził z zamożnej rodziny. W każdym razie to był bardzo miły, ciepły człowiek, przefajny koleś. Kilka lat temu zginął pod kołami pociągu Z „Nierządem” wiąże się pewna pamiętna, choć niezbyt przyjemna historia. W trakcie uroczystości pierwszomajowych wystąpiliśmy na bocheńskim rynku. Przejęty rolą, nie dość że niechcący wyłączyłem mikrofon, to jeszcze, kiedy wykrzyczałem fragment teksu brzmiący: - „Ludzie, opamiętajcie się” w odpowiedzi usłyszałem: - Sam się opamiętaj. Zabrzmiało to jak – zejdź ze sceny i przestań sobie robić obciach. Dzisiaj bohater anegdoty opowiada o tym z rozbawieniem, ale po występie przez kilka dni nie wychodził z domu.
Tamte – spędzane na wspólnym graniu i spotkaniach w tzw. dworcówce – czasy, Sławek wspomina z dużą nostalgią. Ludzie tworzący bocheńskie środowisko muzyczne przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dziś często zajmują poważne stanowiska w mieście, ale – jak twierdzi – nadal są tacy odjechani, jak kiedyś.
„Nierząd” przestał istnieć mniej więcej po czterech latach działalności. W tym samym czasie Sławek rozstał się z Państwową Szkołą Muzyczną w Bochni.
Drugi debiut
Na początku lat dziewięćdziesiątych w Polsce zapanowała swoista moda na bluesa, któremu – na krótko wprawdzie – udało się opuścić wąską niszę i przyciągnąć do siebie szerszą publiczność. Postanowili zatem – on, jego brat Darek, Jurek Dobrzański, Irek Trojak i Marcin Furmański – założyć zespół bluesowy. Nie było w tym żadnego koniunkturalizmu, po prostu chcieli spróbować tego gatunku. Tak powstał „Power sword”. Nazwę wymyślił mój brat, nie mam pojęcia co oznacza i jak się to pisze. Ta kapela była typową efemerydą – pojawiła się po to, żeby od razu zniknąć. Chyba, że potraktujemy ją jako swego rodzaju forpocztę „Blood money”, bo kolejnym muzycznym przedsięwzięciem braci Puków i spółki była właśnie grupa „Blood money”, która w jakimś sensie wyrodziła się z „Power sword” i stanowiła jego kontynuację. Stylistyczną, bo personalną już nie – ze starego składu do nowego przeszli tylko Sławek i Darek. Dołączyli do nich Rysiek Odziomek, Piotr Bojdo i Jerzy Janik.
Zarzucając śpiewanie i przenosząc się w tylne rejony sceny, w „Blood money” Sławek zadebiutował po raz drugi. Od tego momentu atrybutem jego muzycznej działalności będą pałeczki, nie mikrofon.
Grali bardzo dużo koncertów, otwierali prestiżowy Rawa Blues Festiwal, po raz pierwszy weszli też do studia. Półprofesjonalna krakowska firma fonograficzna zgodziła się wydać taśmę z ich nagraniami. To było wydawnictwo w formie kasety, zatytułowane „Blues z małego miasta”. Prawdę mówiąc sprzedawało się to słabo, parę egzemplarzy rozeszło się w światku bluesowym, brakowało promocji itd. Zresztą moda na bluesa szybko zaczęła się kończyć. „Blood money” rozpadł się po kilkunastu latach istnienia.
Konsekwentny, powiedziałbym nawet – ostry
Jeszcze zanim pożegnał się ze szkołą muzyczną, nawiązał współpracę z Andrzejem Klimą, późniejszym założycielem szkółki perkusyjnej, która do dziś funkcjonuje w bocheńskim Domu Kultury. Przez pewien okres równolegle uczył się w szkole muzycznej i uczęszczał na prywatne lekcje, udzielane przez Andrzeja Klimę. Ta znajomość z czasem przedzierzgnęła się w coś, co chyba można nazwać przyjaźnią. Andrzej to jeden z najlepszych bębniarzy w Polsce południowej, szkoda że teraz już bardzo mało grywa, Jest świetnym nauczycielem, bardzo konsekwentnym, powiedziałbym nawet – ostrym, ale to dobrze. Czas korepetycji u bocheńskiego mistrza skończył się, kiedy tutor doszedł do wniosku, że jego podopieczny niczego się już od niego nie nauczy i zasugerował mu, żeby poszedł dalej.
Polski jazz, amerykański blues
Była połowa lat dziewięćdziesiątych. W Krakowie dopiero co powstała Akademia Muzyki Rozrywkowej i Jazzu. Jej dyrektorem został znany gitarzysta jazzowy – Grzegorz Motyka. Sławek znalazł się w Akademii i trafił wprost w ręce Artura Malika, cenionego w środowisku muzycznym bębniarza. Sporo się od niego nauczył. Nie tylko od niego. Od jednego z najlepszych kontrabasistów jazzowych w Polsce, który prowadził zajęcia zespołowe, Marka Janickiego – też. Dyrektor Akademii inicjując powstanie festiwalu, znanego jako Festiwal Jazzowy Starzy i Młodzi, stworzył swoim studentom okazję do poznania największych, co więcej – do zagrania z nimi. Festiwal odbywa się co roku i trwa trzy dni. Z tej okazji do Krakowa zjeżdża jakaś gwiazda. W tej edycji festiwalu, w której uczestniczyłem, gościliśmy Jarosława Śmietanę i Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Mieliśmy z nimi zajęcia, można było o różne rzeczy zapytać, o ich karierę, ale też o kwestie warsztatowe. Później były koncerty studentów Akademii, po nich występowały gwiazdy, a na końcu jedni i drudzy wspólnie. Bo clou tego typu imprezy i w ogóle kwintesencją jazzu jest tzw. jam session, czyli wspólny występ na zakończenie. A już tak naprawdę na samym końcu to usiedliśmy razem przy stole – my, studenci oraz zaproszeni goście – no i gawędziliśmy przy wódeczce do samego rana.
Z Akademią wiąże się też inny ważny epizod w karierze Sławka. Poznał tam niejakiego Rafała „Dyktę” Mazura. Rafał, po pierwsze – miał talenty organizatorskie, po drugie – znał Leszka Kułakowskiego, jednego z najwybitniejszych pianistów jazzowych w Polsce. Postanowił więc zorganizować kilka wspólnych występów w Krakowie i okolicach. Przyjechał Leszek i graliśmy w trio, nie licząc wokalistki. To były standardy jazzowe, kompozycji Leszka nie graliśmy, bo są piekielnie trudne. Trasa była krótka, ale dostaliśmy fajne recenzje. Później Leszek zaprosił nas do siebie, na Wybrzeże, gdzie też zagraliśmy na jakimś festiwalu.
Akademia Muzyki Rozrywkowej i Jazzu znudziła Sławka dość szybko – nie ukończył jej, podobnie jak niegdyś nie ukończył szkoły muzycznej w Bochni. Po opuszczeniu Akademii nie zarzucił jednak takiej formy muzykowania – krótkich objazdów z okazjonalnie i tylko w tym celu skompletowanym zespołem. Robił to nadal, co więcej udało mu się wyjść poza polski bluesowy grajdołek. W ubiegłym roku koncertował m.in. z Amerykanami – Wheadbreadem Johnsonem z Chicago i Griffem Halinem z Los Angeles a także z Brytyjczykiem – Daue Elsie’m.
TSA – bogatsze portfolio
Przed kilkoma laty on i jego przyjaciel Grzesiek Gruca zagrali trzymiesięczną trasę z TSA. Potraktowali to jako przygodę i okazję do zamieszczenia cennego wpisu w cv – wspólny występ z legendą polskiego metalu to duży atut i pewnego rodzaju karta przetargowa w staraniach o angaże. Uzupełnienie portfolio było bez wątpienia pozytywnym efektem krótkotrwałych związków z TSA, choć na współpracy pewnym cieniem położyły się finanse. Sławek nie chce jednak o tym mówić, woli pamiętać o niematerialnych profitach, jakie przyniosły mu te koncerty – możliwości zaznajomienia się z aparaturą, obycia z dużą publicznością, nabrania ogólnego doświadczenia etc.
Sopot, Opera Leśna
Prawdziwym przełomem w karierze bocheńskiego perkusisty było nawiązanie współpracy z Moniką Brodką, a najważniejszym i najbardziej spektakularnym – jak dotąd – wyrazem tej współpracy – wspólny występ w Sopocie. W nadmorskim kurorcie w sumie spędzili cztery doby, niemal nie opuszczając Opery Leśnej. Opera podczas przygotowań do festiwalowych koncertów przypominała plan filmowy. Zresztą w jakimś sensie był to plan filmowy. W związku z transmisją telewizyjną każdy mający wystąpić na festiwalu zespół musiał przejść tzw. próbę kamerową. Realizatorzy przygotowywali muzyków do występu na żywo, a ci oswajali się z latającymi nad ich głowami kamerami. Oczywiście przeprowadzano też – praktycznie na okrągło – zwykłe próby muzyczne. To były cztery dni ostrej jazdy – krótko podsumowuje. Kiedy wieczorem przyjeżdżaliśmy do hotelu padaliśmy z nóg. Nie mieliśmy ochoty na nic, od razu kładliśmy się do łóżka. Z jednej strony tam wszystko dzieje się bardzo szybko, z drugiej ciągle trzeba na coś czekać. Przypuśćmy, że próba jest zaplanowana na jedenastą, przyjeżdżasz punktualnie, ale zaczynasz dwie godziny później, bo jest zwłoka. Z tym nikt nie walczył, bo to jest takie przedsięwzięcie, że naprawdę trudno było to komukolwiek organizacyjnie ogarnąć. Monika – a wraz z nią bocheński perkusista – wystąpiła w drugim dniu festiwalu dając, składający się z kilku piosenek, mini recital.
Tancerki Liroya, ciało Tatiany Okupnik
W Sopocie Sławek zagrał też z Liroyem. Brodka jedną z piosenek ze swojej ostatniej płyty śpiewa w duecie z nestorem polskiego hip-hopu. Wytwórnia, która wydała krążek wpadła na pomysł, by kielecki raper wystąpił na festiwalu jako jej gość. Liroy przywiózł własną grupę taneczną – tancerzy i tancerki. Świetne laski – kwituje nasz rozmówca. Ale o prawdziwy obłęd przyprawiła go wokalistka Blue Cafe – Tatiana Okupnik. Zrobiła na mnie nieprawdopodobne wrażenie. Ona w telewizji wygląda zajebiście, ale kiedy widzisz ją na żywo z odległości pół metra..., wszystkim tam po prostu szczena opadała, ona jest jakaś wyrzeźbiona... Sławek opowiada o tym z taką emfazą w głosie, że trudno mu nie wierzyć. Kiedy już trochę ochłonął, dodał że wokalistka zespołu Łzy zrobiła na nim nie mniejsze, niż Tatiana, wrażenie.
Gadżety na aukcję od Pauliny z Sistars
Poznał Paulinę z Sistars. Ania - chórzystka Moniki Brodki i Paulina są bardzo dobrymi przyjaciółkami. Była więc okazja do poznania się i porozmawiania. To wyjątkowo miła, równa i ciepła dziewczyna, ma bardzo ujmujący styl bycia. Nie ukrywam, że trochę się tą historią nakręcam, bo ja uwielbiam Sistars. W Polsce jest Sistars a potem długo, długo nic. To już jest światowy top. Mam nadzieję, że zrobią karierę międzynarodową, mają na to szansę, tym bardziej że dobrze śpiewają po angielsku.
Paulina dała mu opatrzone autografami fotografie Sistars, które obok zdjęć grupy Makowiecki Band (to również sopocki łup bochnianina) i plakatów Brodki, trafiły na aukcję zorganizowaną dla sfinansowania leczenia chorego dziecka z podbocheńskiej miejscowości. Ich – Sławka i jego żony – wspólna koleżanka pracuje w szkole, w której odbyła się licytacja Znajoma poprosiła więc żeby, jeśli tylko nadarzy się sposobność, zdobył kilka gadżetów. Bardzo się cieszę, że byłem w Sopocie, zobaczyłem jak to wszystko się kręci, a przy okazji mogłem chociaż trochę pomóc choremu dziecku.
Magia telewizji
Co najmniej kilka razy oglądał siebie na szklanym ekranie i wie, że występy w telewizji zapewniają mu większą niż do tej pory rozpoznawalność. Potrafi jednak zachować proporcje, ma pełną świadomość, że to zjawisko nie wykracza poza granice Bochni. Gwiazdami są wypromowani artyści, frontmani, to oni stanowią pierwszy garnitur popkultury. My, muzycy z tyłu mamy swoją działkę do zrobienia i tyle. Nie ukrywa jednak, że w domowym archiwum nagranie z Sopotu zajmuje poczesne miejsce. Kiedy wróciłem z festiwalu i oglądałem nagraną przez żonę kasetę, to... taki dumny jestem (głośny śmiech). Byłem kilka razy w telewizji, ale nie w takim formacie. Relacja na żywo z Sopotu w porze największej oglądalności i jeszcze kamera kilka razy na ciebie najedzie. Niektórych moich kolegów kamera ani razu nie złapała (znowu głośny śmiech). Bez fałszywej skromności, każdy człowiek jest trochę próżny, nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem. To oczywiście nie oznacza, że mi od..liło, nie, to mi nie grozi, nie jestem takim człowiekiem. Jeśli po festiwalu otrzymujesz kilkadziesiąt sms-ów od znajomych, jeśli ktoś cię rozpozna na ulicy, podejdzie i powie, że widział cię w telewizji, to odczuwasz satysfakcję. To naturalne. Ale też nie jest mi to znowu tak bardzo potrzebne, mam zdrowe ego i występ w Sopocie nie zmienił niczego ani we mnie, ani w moich relacjach z innymi.
Moniki Brodki i Renaty Przemyk problemy z wizerunkiem
Sławek jest też perkusistą zastępczym Renaty Przemyk. Jej stały bębniarz – Tomek Dominik gra z Homo Twist i z Pudelsami (ci od Maleńczuka). Jeśli i Renata i Pudelsi koncertują tego samego dnia, Dominik jedzie z Pudelsami, Sławek – z Renatą. Długie trasy nie są jej specjalnością – preferuje dawane sporadycznie, pojedyncze koncerty. Przed każdym spotykają się, przegrywają materiał, próbują. Niedawno mieli bardzo udany występ w Rzeszowie. Z jej publicznym wizerunkiem jest jakiś problem. Ludzie postrzegają ją jako zimną, wyrachowaną, nieprzystępną feministkę, a to bardzo ciepła i miła osoba. Oczywiście słyszał też różne opinie o Monice Brodce. Według nich Brodka ma być arogancka, zarozumiała i wyniosła. Te opinie są krzywdzące i obawiam się, że w większości pochodzą od osób, które nigdy jej nie poznały. W Polsce tak już jest, że jak ktoś osiągnie sukces, to zaczyna padać ofiarą zawiści. A że ona jest pyskata, jasne że jest, ale mnie się to podoba, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Ja bardzo lubię Monikę. Jest jeszcze bardzo młoda, ale ja w nią wierzę. W jej twórczości nie ma miejsca na jakąś plastikową sztuczność, wszystko co robi jest bardzo autentyczne. Monika, jak wiadomo, pochodzi z Żywca i sądzę, że to właśnie jej góralskie pochodzenie jest źródłem a zarazem gwarancją tej autentyczności.
Z własnego ślubu na trasę RMF-u
Zawód, który wykonuje, wymusza określony tryb życia. Są okresy, kiedy Sławek jest gościem we własnym domu. Czy to rodzi napięcia? Moja żona jest bardzo kumata w te klocki i nie ma do mnie żadnych pretensji... no, może czasem, bo jak nie ma mnie w domu któryś miesiąc z kolei, a powinienem być, ale taki mam zawód i nic na to nie poradzę. Czasem sam się na to wkurzam, no bo przypuśćmy, że są imieniny mojej mamy, żony czy chrześnicy, a ja w tym czasie muszę być na drugim końcu Polski. Nawet na własnym weselu nie mógł być do końca. Tak się złożyło, że następnego dnia w ramach letniej trasy, organizowanej przez rozgłośnię RMF, Brodka grała koncert gdzieś nad morzem. Żeby zdążyć musiał opuścić gości. No, ale gdyby nie to, nie byłoby mu dane przeżyć tego, co przeżył. Już na scenie, w którymś momencie Monika rzuciła w stronę publiczności – „Słuchajcie, jest z nami taki koleś, który popełnił ten błąd i wziął ślub”, po czym zaintonowała – „sto lat”. Publiczność podchwyciła melodię i w stronę nowożeńca popłynęła, wydobyta z dwustu tysięcy gardeł, znana melodia. Był wieczór, nagle światła skierowano na publiczność i widzę, jak oni śpiewają. Poczułem się jak w filmie. Sympatyczna historia.
Podczas trasy śpi w hotelach albo w specjalnym, klimatyzowanym samochodzie, którym każdego dnia Monika i jej zespół przemierzają setki kilometrów – trzysta, pięćset, zdarza się że siedemset. To konieczność, bo zorganizowanie trasy koncertowej w taki sposób, żeby miejsca występów były „po drodze” jest bardzo trudne. Dzisiaj jest koncert w Żywcu, jutro w Stargardzie Szczecińskim, a pojutrze w Kielcach.
Seksualne orgietki? Nic z tych rzeczy
Sławek zaprzecza, jakoby w obiegowej opinii mówiącej, że życie rockmanów podczas trasy to jedna pijacko-narkotykowo-seksualna orgia, było dużo prawdy. Ta opinia jest mocno przerysowana. Pewnie gdzieś na peryferiach życia koncertowego w Polsce takie zjawiska występują, ale to zdecydowanie nie jest norma. Oczywiście, że atmosfera podczas występu jest zabawowa, po występie często też. Czasem wypije się trochę alkoholu. Ale jak będziesz z tym wszystkim przesadzał, to się szybko wykończysz. Nie możesz zapominać, że poza tym aspektem ludycznym jest to po prostu ciężka praca i następnego dnia rano musisz być w dobrej formie, bo czeka cię następny koncert. Jeśli nie będziesz znał umiaru, twoja kariera będzie krótka. Jeśli jeszcze masz jakieś zajawki na wspomaganie się chemią, to nawet masz szansę pociągnąć dłużej, ale twój koniec będzie jeszcze marniejszy.
Z Beatą Tyszkiewicz u Kuby Wojewódzkiego
Od czterech miesięcy jest perkusistą, reaktywowanej po kilku latach nieistnienia, tarnowskiej kapeli Ziyo. W maju ubiegłego roku nagrali płytę, zaczynają koncertować. Z Ziyo wystąpił u Kuby Wojewódzkiego. Jedynym gościem tamtego odcinka była pierwsza dama polskiego filmu – Beata Tyszkiewicz. Siedzimy na górze w garderobie, aż tu nagle wchodzi Beata Tyszkiewicz i wiesz... to jest jak odruch bezwarunkowy, wszyscy jak jeden mąż wstajemy. Przez chwilę rozmawialiśmy: ciężko w ogóle było się odezwać, bo... jakby to powiedzieć..., my tak zupełnie od wulgaryzmów nie stronimy, a z nią wypadałoby jednak rozmawiać przyzwoitą polszczyzną. Ale przemiła kobieta, w ogóle nie stwarza żadnego dystansu, nawet na chwilę nie dała odczuć... ona ma opinię wyniosłej, a tu się okazuje, że wcale taka nie jest. Pod koniec programu wystąpili oni – na żywo i z udziałem publiczności. Wcześniej jednak, zanim zapełniła się widownia, dwukrotnie zagrali w tym samym, ale pustym jeszcze studiu i dwukrotnie zostali zarejestrowani przez kamery. Telewidzowie obejrzeli efekt pracy montażystów, który był kompilacją dwóch przymiarek i występu na żywo.
Bocheński matecznik też jest ważny
Nie zerwał zupełnie z bocheńskim podwórkiem muzycznym. Wspólnie z Jurkiem Janikiem („Blood money”) i paroma innymi muzykami tworzą specjalizujące się w coverach – Latające Talerze. Grają mnóstwo koncertów klubowych, repertuar zapożyczając m.in. od Claptona, Nirwany, a nawet Boney M. Ciągle udziela się też w założonych przez Roberta Laskę „Krafcach”. Oprócz Roberta i Sławka zespół tworzą Grzegorz „Gabi” Gruca, Piotr Nawrot, Łukasz „Laufret” Papst oraz wokalista Łukasz Libera. W ubiegłym roku nagrali dwa kawałki w bardzo dobrym krakowskim studiu o wojowniczej nazwie – Nieustraszeni Łowcy Dźwięków. Powstał z tego, wydany w formie kompaktu singiel, zatytułowany – Bez znieczulenia. Teraz, w związku z wyjazdem Łukasza Libery do Szkocji, zawiesili działalność, ale za kilka miesięcy wracają na scenę.
Wojciech Tobiasz
P.S. W przeddzień naszego spotkania ze Sławkiem, Monika zaproponowała mu, aby został jej stałym perkusistą. Sprawa nie była jeszcze domknięta, więc na wszelki wypadek ciągle mówił o sobie jako o perkusiście zastępczym. Ostatecznie jednak stało się to, co od jakiegoś czasu wisiało w powietrzu – Sławek Puka od dwóch miesięcy jest stałym perkusistą Moniki Brodki.
Nr 10/11 (luty/marzec 2006)