Nie jestem awanturnikiem
<html />
Z Bogdanem Kosturkiewiczem, burmistrzem Miasta Bochni kadencji 2006-2010 rozmawiają Paweł Wieciech i Wojciech Tobiasz
Pana zwycięstwo nad Wojciechem Cholewą było bezapelacyjne, wręcz miażdżące, można jednak domniemywać, że część wyborców, co skądinąd w polityce nie jest niczym nadzwyczajnym, oddało głos nie tyle na Pana, co przeciw dotychczasowemu burmistrzowi. Z ich perspektywy był to wybór mniejszego zła. Jak Pan chce przekonać ich do siebie w pełni, spowodować, żeby za jakiś czas z powodu decyzji wyborczej nie pluli sobie w brodę?
Myślę, że rzeczywiście tak było. Część osób, choć dotyczy to wyłącznie drugiej tury, nie zagłosowała na mnie, tylko przeciwko Wojciechowi Cholewie. Natomiast w pierwszej turze burmistrz miał trzech kontrkandydatów. Jeżeli ludzie byli przeciwko Cholewie, równie dobrze co na mnie, mogli zagłosować na panów Kortę czy Kumorka. Co do oceny mojej osoby, wiem, że nie jestem ideałem, mam swoje poglądy, które głoszę i one nie każdemu muszą się podobać, i jest rzeczą oczywistą, że ludzie w pewnym momencie wybierali pomiędzy lepszym i gorszym kandydatem, natomiast nie głosowali na kandydata swoich marzeń. Kandydowałem nie po to, by kreować swój wizerunek, ale po to, by wykonać pewną pracę na rzecz miasta.
Jak Pan zareagował na wyniki pierwszej i drugiej tury? Tak szczerze, było zaskoczenie rozmiarem zwycięstwa?
Rzeczywiście, byłem trochę zaskoczony faktem, że w gruncie rzeczy niewiele zabrakło, a wygrałbym w pierwszej turze. Liczyłem na poparcie w granicach 40, ale nie aż 45 procent. Przed drugą turą wyborów pewnym znakiem zapytania było to, jak mieszkańcy zareagują na wyjątkowo brutalną kampanię mojego kontrkandydata. Na szczęście mamy to już za sobą i teraz powinniśmy patrzeć w przyszłość.
Jak Pan przeżył osobiście te dwa tygodnie między I a II turą wyborów, czy w domu było bardzo nerwowo?
Ze spokojem, choć przyznaję, że było mi przykro kiedy czytałem nieprawdziwe opinie o sobie, zamieszczane w ulotkach szeroko kolportowanych przez Komitet Wyborczy „Bochniacy dla Bochni”. Kampanię wyborczą bardzo przeżywali pozostali członkowie mojej najbliższej rodziny, żona i dzieci.
Czy nie sądzi Pan, że z Pana publicznym wizerunkiem jest jakiś problem? Chodzi o to, że pewna część bocheńskiej opinii publicznej uważa Pana za polityka awanturniczego, nie panującego nad językiem, niezdolnego do koncyliacji. Czy jest to, jak Pan często powtarza, łatka, przypięta przez nieprzychylne Panu media, czy może rzeczywiście ma Pan problem z powściąganiem własnych emocji? Jaki jest Pan naprawdę?
Naprawdę jestem taki, jakim wyborcy widzieli mnie podczas kampanii wyborczej. Te wszystkie łatki i etykiety to ewidentnie „zasługa” prasy. Kampania wyborcza mojego kontrkandydata, nie licząc jej ostatnich dni, była prowadzona w sposób fachowy. Jednym z jej przejawów było medialne „sprzedawanie” Kosturkiewicza jako awanturnika właśnie. Za przykład mogą posłużyć teksty w „Kronice Bocheńskiej”, w których oprócz przeinaczania moich wypowiedzi, posługiwano się sprytnym zabiegiem socjotechnicznym. Otóż zwróćcie Panowie uwagę, że cytując moje wypowiedzi, często pisano je z błędami ortograficznymi. Ja ich nie popełniałem, nie można bowiem popełniać błędów ortograficznych w mowie, ale na piśmie już można. Tak więc czytelnik, czytając moje słowa, był poddawany zmyślnej manipulacji – ten Kosturkiewicz jest niewiarygodny, bo mówi z błędami.
Ale mimo wszystko, nie uważa Pan, że czasem potrafi się Pan lekko zagalopować? Weźmy przykład Pana głosu w dyskusji o udzielaniu dotacji „Kronice Bocheńskiej”. Opowiedział się Pan przeciwko dotowaniu tego pisma, a koronnym argumentem mającym uzasadniać słuszność takiego stanowiska, był fakt zamieszczenia w nim zdjęcia młodej dziewczyny z odsłoniętym biustem. Czy nie byłoby lepiej powiedzieć o wątpliwościach prawnych, o tworzeniu sytuacji nieuczciwej konkurencji, powołać się na odpowiednie paragrafy itp. Tymczasem Pan, przez niewłaściwy dobór argumentów, dobrowolnie wystawił się na strzał. Po tej sesji wyżywano się na Panu niesamowicie, że bigot, moher, pruderyjny, zaściankowy...
Znów mamy do czynienia z manipulacją, ponieważ generalnie mówiłem wtedy właśnie o walce z nieuczciwą konkurencją. Natomiast kiedy moi oponenci przekonywali, że ta gazeta zajmuje się tylko i wyłącznie sprawami kultury czy problematyką samorządową, pokazałem, że tak nie jest. Nie po raz pierwszy moja wypowiedź została zmanipulowana. Tym razem celem manipulacji była próba dowiedzenia, że głównym powodem mojego sprzeciwu wobec finansowania „Kroniki” było pokazanie w gazecie roznegliżowanych dziewcząt. Zupełnie peryferyjny wątek mojego wystąpienia został przedstawiony jako główny, a Kosturkiewicz ukazany po raz któryś z rzędu jako oszołom. Nie mam złudzeń, że tego rodzaju materiały i zdjęcia uda się wyeliminować w ogóle, ale byłem i będę orędownikiem poglądu, że nie powinno ich zamieszczać pismo samorządowe.
Był Pan swego rodzaju „enfant terrible” Rady Miasta w poprzedniej kadencji. Często Pan krytykował, oskarżał, wdawał się Pan w słowne utarczki z innymi radnymi. Może Pan już taki jest z natury, że lubi Pan się do czegoś przyczepić?
Nie, absolutnie nie. Miało to tylko i wyłącznie służyć wskazywaniu błędów drugiej strony. Za swój obowiązek, jako radnego, uważałem piętnowanie nieprawidłowości, dziejących się w mieście. Dla przykładu, jeśli dostawałem opracowanie sporządzone w sposób niefachowy, to uważałem, że mam obowiązek zwrócić na to uwagę, bo później te same osoby, czyli autorzy opracowania, sporządzały wniosek o dotacje z funduszy europejskich i były bardzo zdziwione, gdy ich wnioski lądowały na niskich pozycjach w listach rankingowych. Mój przełożony na AGH był przewodniczącym komisji, która weryfikowała takie wnioski w zakresie ochrony środowiska. Pewne wnioski trafiały do mnie. Oceniałem je nie pod względem formalnym, ale merytorycznym, stąd wiem, jakie błędy można przy tej okazji popełnić i na co zwraca się szczególną uwagę.
Od wielu lat zajmuje się Pan problemami Bochni, ale do tej pory robił to Pan jako radny, czy członek bocheńskich stowarzyszeń i organizacji. Tu można sobie pozwolić na pewną swobodę w formułowaniu opinii czy wysuwaniu postulatów, nawet na pewną roszczeniowość. Czy teraz, będąc burmistrzem nie zmieni Pan spojrzenia na pewne sprawy, czy krótko mówiąc, punkt widzenia nie będzie zależeć od miejsca siedzenia?
Na razie nie zmieniłem punktu widzenia na żaden z tematów, który oceniałem jako radny. Trudno powiedzieć, co zdarzy się w następnych dniach, kiedy zgłębię poszczególne zagadnienia. Muszę przejrzeć szereg dokumentów, do których dotychczas nie miałem dostępu. Z całą pewnością o wszystkim, czego się dowiem, będę informował radnych i opinię publiczną. Mam nadzieję, że bieg pewnych spraw będzie można jeszcze zmienić.
W ostatnich dniach kampanii ze strony komitetu wyborczego W. Cholewy padały zarzuty, że jest Pan tylko teoretykiem. Czy powinniśmy się obawiać, że będzie to przeintelektualizowana kadencja, w której zabraknie konkretu?
To nie do końca tak. Przez osiem lat byłem radnym miejskim, przez trzy lata brałem udział w pracach Zarządu Miasta. Jest prawdą, że – pomijając epizod z Zarządem Miasta – nigdy nie pełniłem funkcji kierowniczej. Dotychczas obracałem się w innym środowisku, na uczelni funkcjonowałem jako samodzielny pracownik, uczestniczyłem w trzech dużych programach badawczych. Na marginesie, tam nikt nikomu nie obawia się wytknąć błędów, tutaj w Bochni niektórzy bali się powiedzieć prawdę burmistrzowi.
Jakie będą priorytety kadencji burmistrza Kosturkiewicza?
Zamierzam konsekwentnie realizować poszczególne punkty programu wyborczego, czyli w pierwszej kolejności doprowadzić do uchwalenia miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego na terenie całej Bochni, połączenia osiedla Niepodległości z ulicą Karosek obwodnicą zachodnio-północną, położenia na drogach osiedlowych nawierzchni bitumicznej, przygotowania terenów w pobliżu zjazdu z autostrady pod budowę Strefy Aktywności Gospodarczej.
Jak Pan zamierza rozwiązać problemy, których nie udało się załatwić Pana poprzednikowi? Mam na myśli problem kamienicy przy Pl. św. Kingi, czy kwestię łącznika przy bazylice, albo np. projekt budowy ośrodka rekreacyjnego na Dębczy.
Jeśli chodzi o kwestię kamienicy, to przede wszystkim będę chciał zapoznać się z wszystkimi dotyczącymi tej sprawy dokumentami. Niestety, nic więcej na ten temat nie mogę obecnie powiedzieć, ponieważ w dalszym ciągu trwają czynności śledcze, prowadzone przez umocowane do tego organy ścigania. Dalszy ciąg tej sprawy zależy od ich postanowień oraz orzeczeń sądu.
Miasto rokrocznie wydaje duże pieniądze na wywóz śmieci na odległe wysypiska. Czy możliwa jest utylizacja naszych śmieci na miejscu, co oznaczałoby, gdyby takie rozwiązanie wchodziło w grę, powrót do koncepcji burmistrza Wojciechowskiego?
Uważam, że nie ma takiej możliwości. Nie znajdziemy na terenie Bochni odpowiedniej lokalizacji dla budowy zakładu utylizacji śmieci. Będę poszukiwał takiego miejsca na terenie powiatu bocheńskiego, a nawet poza nim. Zależy mi na zbyciu urządzeń do kompostowania, zalegających na terenie oczyszczalni ścieków w możliwie jak najkrótszym terminie.
Czy będzie Pan coś robił w kierunku reaktywowania w Bochni instytucji prawyborów, jednej z najbardziej spektakularnej, z punktu widzenia promocji miasta, imprezy, która działaniami Wojciecha Cholewy, została niestety zdegradowana do rangi drugorzędnego, prowincjonalnego pikniku?
Poprzez prawybory Bochnia miała możliwość taniego reklamowania się w środkach masowego przekazu. Uważam, że z każdej takiej okazji należy korzystać. To leży w naszym interesie. Ale, gdy nie będziemy mieli terenów pod inwestycje, to i tak w mieście nie pojawią się inwestorzy, co najwyżej trochę więcej turystów. W takim wypadku promocja będzie trafiała w próżnię. Najpierw musimy mieć co promować, ale zgadzam się, że prawybory były czymś cennym i należałoby odbudować znaczenie tego wydarzenia.
Można przypuszczać, że za cztery lata będzie Pan rozliczany m.in. z tego, w jakim stopniu udało się Panu poprawić sytuację na lokalnym rynku pracy. Co będzie chciał Pan zaproponować mieszkańcom Bochni, by ograniczyć lub zupełnie zlikwidować falę emigracji zarobkowej, której skutki coraz boleśniej uderzają w dobro naszego miasta?
Zadaniem samorządu gminnego jest przygotowanie podstaw pod rozwój gospodarczy miasta. Z całą pewnością nie zamierzam tworzyć nowych miejsc pracy w urzędzie. Jeżeli przygotujemy miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego i wykorzystamy środki pomocowe na budowę infrastruktury technicznej, to jesteśmy w stanie ściągnąć inwestorów zewnętrznych. Ze względu na niewielki obszar terenów, które możemy im zaproponować, konieczna będzie współpraca z sąsiednimi gminami: Rzezawą, Gminą Bochnia oraz Nowym Wiśniczem.
Budżet miasta na 2007 rok został już przygotowany przez ustępującego burmistrza. Czy przewiduje Pan dokonanie w nim znaczących poprawek?
Dokonam w nim nieznacznej korekty, a o końcowym kształcie budżetu zadecydują radni.
Jest oczywiste, że bieżąca kadencja upłynie pod znakiem funduszy unijnych i chyba w skutecznym ich pozyskiwaniu leży klucz do sukcesu samorządowców tej kadencji. Czy będzie Pan zabiegał o unijne pieniądze?
Tak. Będę się starał w pierwszej kolejności wykorzystywać środki ze źródeł zewnętrznych, a dopiero na końcu środki własne. Najłatwiej wydaje się pieniądze, które już są w budżecie, a tu nie o to chodzi. Trzeba zastanowić się, w jaki sposób można to zrobić za pieniądze zewnętrzne, żeby zaangażować możliwie najmniej własnych środków. Już są podjęte rozmowy na temat pozyskania środków zewnętrznych na budowę naszych dróg. Na ile mi się to uda, nie wiem. Ale będę próbował. Wiem, jak to należy zrobić i z kim rozmawiać.
Proszę nam przybliżyć sprawę, o której wspominał Pan podczas debaty w hotelu „Millenium”. Czego dotyczyć będzie projekt, który chce Pan przekazać bezpłatnie miastu?
Mieszkańcy osiedla Smyków mają problem z sąsiedztwem oczyszczalni ścieków. Sama oczyszczalnia ma z kolei problem z finalnym produktem swej działalności czyli tzw. osadami pościekowymi, z którymi należy coś zrobić – sprzedać, oddać celem kompostowania etc. Można też utylizować je na miejscu, np. poprzez spalanie. Chciałbym wybudować linię technologiczną do brykietowania tych odpadów, co w efekcie – po zmieszaniu z pewnymi innymi składnikami – da materiał opałowy o kaloryczności zbliżonej do dobrej jakości węgla brunatnego. Takie brykiety z powodzeniem można spalać np w kotłowniach MPEC-u albo nawet w domowych piecach.
Podczas pierwszej sesji nowowybranej Rady Pan i ustępujący burmistrz wymieniliście się kurtuazjami. Co tu dużo mówić, pewne antagonizmy między wami istnieją, ale chyba jest coś, za co mógłby Pan pochwalić swojego poprzednika?
Oczywiście. Każdy z nas w czymś się specjalizuje i odznacza się jakimiś zaletami. Byłoby niesprawiedliwe, gdybyśmy odmawiali W. Cholewie jakichkolwiek zasług i osiągnięć. Sam mu gratulowałem, gdy MPWiK pozyskał promesę na środki z Funduszu Spójności. To był jego sukces.
Jak Pan połączy dotychczasową pracę zawodową z pracą w Urzędzie?
Nie będę jej łączył, na AGH wziąłem bezpłatny, czteroletni urlop, a na Politechnice prowadziłem zajęcia na umowę-zlecenie, więc problem nie istnieje. Nie chcę tak w ogóle zrywać kontaktu z uczelnią. Myślę o zorganizowaniu w Bochni dużej konferencji samorządowej z udziałem uznanych autorytetów naukowych, poświęconej działalności przedsiębiorstw komunalnych. Być może nie uda się jej zorganizować już w przyszłym roku, ale w 2008 na pewno.
Nowe obowiązki zapewne wywrócą do góry nogami Pana życie rodzinne i osobiste?
Rodzina, w tym moja żona, jest już przyzwyczajona do tego, że jestem gościem we własnym domu. Dla nich to nic nowego. Pracowałem w Krakowie, na dodatek często przebywałem na delegacjach, więc czasem mój dom był dla mnie bardziej jak hotel. Jestem pracoholikiem i ten styl życia mi odpowiada. Rekord nieprzerwanej pracy w moim przypadku to 28 dni bez jednego wolnego dnia. Z całą pewnością mój dzień pracy w Urzędzie będzie liczył więcej niż osiem godzin.