Przywiodła mnie przygoda
„Notes wędrownika” (na zakończenie)
W świat prezentowany na stronach „Notesu wędrownika” przywiodła mnie przygoda. Jej to szukałem na głównych i bocznych drogach, polnych dróżkach i miedzach, leśnych duktach i na bezdrożach. Szedłem zapatrzony w odległy widnokrąg i głąb leśnego gąszczu, delektowałem się zapachem rozgrzanych pól i łąk, zachwycał mnie architektoniczny detal budowli czy faktura skalnego ostańca. Prowadziła mnie woń poznania, krążyłem we własnym mikroświecie.
Mówi się: lepiej wspominać niż marzyć. Mój mikroświat kryje wiele wspomnień i przeżyć, jednymi z pierwszych były Bieszczady. To lata moich studiów, wiek w którym góry się chciało przestawiać, a gdy się tego uczynić nie mogło – pozostawało chociaż po nich chodzić i poznawać.
Bieszczady ileż tam kryło się legend, prawd nie odkrytych, oczekiwań niebanalnej przygody.Zniszczona etnicznie i gospodarczo przestrzeń gór na wschodnich rubieżach nowej Polski, kraina nad górnym Sanem, Wetlinką i Solinką zaczynała wtedy po latach wojny odżywać nowym społecznym i narodowym ładem. Tworzyła się romantyczna tęsknota do „Dzikiego Zachodu”, powstawała legenda pierwszych osadników, drogami budującej się „małej i dużej pętli” bieszczadzkiej „wlewała” się chęć poznania na nowo „zdobywanego” kraju.Do krainy drwali, trzebiących jaworowo – bukowe puszcze, węglarzy wypalających w limierzach węgiel drzewny, dołączyli uciekinierzy z „wielkiego świata”, których zmogła siermiężność miejskiego życia, wygnały niespełnione nadzieje, odrzucone miłości. Nazywano ich bieszczadnikami. Jednym z idoli bieszczadzkiego „Dzikiego Zachodu” był On, wykreowana o nim piosenka przez media (jakbyśmy dziś o czymś takim powiedzieli) rozeszła się po całej Polsce. A śpiewało się tak ... „Hej Bieszczady, hej Bieszczady, na Bieszczady nie ma rady, chciałem sobie pokowboić .... ”. Bohatera tej piosenki Ludwika Pińczuka poznałem osobiście w dość niezwykłych okolicznościach. Ludwik był wtedy młodym chłopakiem, który pod wpływem akcji zachęcającej do osiedlenia się w Bieszczadach przyjechał do Cisnej, w 1961 r. i został w tej krainie już na stałe. Urzekł go dziki kraj połonin, osobista niezależność, możliwość tworzenia swojej wizji świata na „krańcu” świata, w „niczyich” Bieszczadach.Po raz pierwszy spotkałem go w lutym 1966 r., gospodarował wtedy w opuszczonej przez WOP domku na Połoninie Wetlińskiej, organizował schronisko turystyczne. Był bardzo śnieżny luty, w jego chatce zwanej też „Chatką Puchatka” zakwaterowała dwójka moich starszych kolegów prowadzących w tym rejonie obserwacje meteorologiczne. Po kilku dniach trzeba było im donieść nowe zapasy żywności. We dwóch przypięliśmy narty, co to był za sprzęt!, narty nadawały się raczej do muzeum, ale był to jedyny sposób by się dostać na Połoninę Wetlińską. Nasze umiejętności narciarskie jak się okazało były nikłe, ale zapał miał przezwyciężyć wszystkie trudności jakie mogły powstać po drodze. Do górnej granicy lasu poszło jako tako, nie licząc heroicznych prób przedarcia się przez pas kosej olchy broniącej dostępu do otwartej przestrzeni, która rozciągała się powyżej. „Schody” zaczęły się kiedy weszliśmy na wygładzoną przez szalejące tu wiatry odkrytą przestrzeń Połoniny Wetlińskiej. Powstała tu bowiem lodowa powłoka, lodoszreń, po której nasze narty bez metalowych krawędzi ślizgały się jak łyżwy. Na domiar złego otoczyła nas nieprzejrzysta warstwa chmur, w której można było iść tylko na wyczucie, po prostu do góry. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z możliwości zabłądzenia i tragicznych konsekwencji jakie mogły być tego wynikiem. Pokrzykując do siebie, by nie stracić ostatecznie z sobą kontaktu pięliśmy się mozolnie w górę. Uratował nas przypadek, weszliśmy nieświadomi tego, na całkowicie zasypaną śniegiem chatkę – cel naszej wyprawy. Nasze stąpanie po jej dachu, skrzypienie krokwi usłyszeli jej mieszkańcy i przez śnieżny tunel wyszli sprawdzić co się dzieje u góry. Byliśmy uratowani, oni też, bo kończył się im prowiant i jedli już tylko gotowane ziemniaki w mundurkach i cebulę.
Wtedy poznałem Ludwika (Ludka), zazdrościłem mu po cichu, może nie tyle sławy jaką przyniosła mu piosenka ile ... wolności i swobody, nad gór panowania, przestrzeni co ją posiada i wzrokiem ogarnia.
W lecie wróciłem ponownie w Bieszczady, zakotwiczyliśmy w Hulskiem nad Sanem, gdzie rzeka rozpoczynała swój przełom. Wybraliśmy się też na Wielką Rawkę, a może uda się i dalej?. Podchodząc pod szczyt Małej Rawki spotkałem Pińczuka po raz drugi, zjeżdżał wówczas na koniu ubrany w kowbojski kapelusz i kamizelkę, scena „żywcem” przeniesiona z amerykańskiego westernu w bieszczadzkie leśno-połoninne krajobrazy. A więc potwierdziły się słowa piosenki:.” Mam konia z grzywą rozwianą” .... Serdeczne powitanie, zwłaszcza z Andrzejem, z którym podczas zimowego pobytu na Połoninie Wetlińskiej mocno się zaprzyjaźnił. Z Wielkiej Rawki dotarliśmy do Krzemieńca, szczytu gdzie zbiegały się granice trzech państw, ZSRR, Czechosłowacji i Polski. Tam na górze, na Krzemieńcu stoi słup kamienny w wieńcu …
Po Krzemieńcu była Rabia Skała, z tej pokrytej gęstym lasem góry schodziliśmy na tak zwaną krechę, wokół rozciągała się odwieczna karpacka puszcza. Leśne olbrzymy zawładnęły naszą wyobraźnią, takich drzew nie spotyka się często, oprócz nich rosły, a raczej stały chore już świerki obrosłe girlandami hub, straszące wżerami powstałymi pracą dzięciołów. Obalaliśmy niektóre z nich, zasilając glebę w dodatkową warstwę próchnicy.
Zeszliśmy w końcu w dolinę i tu dosięgło mnie kolejne tego dnia wzruszenie, wpierw kowboj na koniu, później wnętrze karpackiej puszczy, a teraz dolinne uroczysko z kwilącymi w górze jastrzębiami i nitka torów kolejowych ciuchci bieszczadzkiej, nad którymi piętrzyły się litery napisu WIELKI LUTOWY (nazwa od lokalnego potoku). Ten tak surrealistyczny widok w warunkach absolutnej leśnej głuszy, stał się odtąd dla mnie synonimem górskiego ustronia i zagubienia.
Po raz trzeci spotkałem Pińczuka po 20 latach, prowadził nadal schronisko na Połoninie Wetlińskiej, domku w nieco rozszerzonej wersji od tej, po której dachu chodziłem na nartach; chatę przejęło Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze. Szedłem wtedy już z synem i grupą młodzieży, na bieszczadzkie szlaki wchodziło kolejne pokolenie.
Bieszczady zachowałem w pamięci jakby to w cudzysłowiu powiedzieć „z dobrych czasów”, nie „zalanych” cywilizacją, a widzianych w odsłonach rozległej przestrzeni, przyrody i przygody.
Doświadczyłem kilkudniowych dyżurów w namiocie pod szczytem Smereka, gdzie wiejący z niepoliczalną prędkością (nie dało się odczytać pomiaru wiatru, bo zerwał się wiatraczek w wiatromierzu) wiatr, porwał nasz niewielki namiot. Biwakowałem też na najwyższym bieszczadzkim szczycie – Tarnicy, przesyłając sobie świetlne sygnały z ratownikami GOPR dyżurującymi w siodle pod Krzemieniem. Wędrowałem połoninami nurzając się w łanach traw i borówczysk, wnikałem w zapomniane leśne ostępy. Zaganiałem, pokrzykując: „hore do doja” owce z juhasami na pastwiskach po byłej wsi Jutryma nad Solinką; podglądałem ich, jak nocą przy pochodniach łowili na oścień ryby w Sanie koło Rajskiego (nie było jeszcze wówczas tam jeziora). Spotykałem się z leśnym zwierzem, poczynając od miedzianki i czarnej żmii na Otrycie, a na grubym zwierzu - dzikach i niedźwiedzicy z młodymi w Suchych Rzekach kończąc. Tyleż strachu co i radości dostarczył mi przegon buhajów pod Moklikiem czy szarża jednego z nich w Zatwarnicy nad Sanem.
Wspomnienia się mnożą, niektóre z nich urastają do rangi anegdoty czy nawet legendy, są zamknięciem pewnego czasu, są po prostu śladami „moich bieszczadzkich szlaków”. Szczęśliwy jestem, że było mi dane zasmakować takich Bieszczadów, ulec takiemu czarowi gór, czy będę mógł przybyć tu jeszcze kiedy, mimo odległości i zmęczenia wiekiem?
Galeria wspomnień:
Nadszedł czas, by pożegnać się z Czytelnikami „Notesu wędrownika”, minęło dwa lata z okładem, jak na wirtualnych stronach portalu Czasbochenski.pl rozpocząłem snuć swe opowieści z krajoznawczych wędrówek. Prezentacja ta była kontynuacją wcześniejszego (tamże), kilkuletniego poznawania naszej ziemi rodzinnej – Bocheńszczyzny.
Kilometry znakowanych tras i bezdroży, krajobrazy pełne skarbów przyrody i dziedzictwa kulturowego, legendarna i historyczna przeszłość, mniej lub bardziej znane osobliwości i atrakcje turystyczne naszej ojczyzny. Było się w czym zanurzyć. I choć nie wyczerpał się ze wspomnień mój towarzyszący mi w wędrówce notes, to czas, by dalsze zapisane w nim wydarzenia pozostały moim samolubnym przeżyciem. A póki co, w notesie zostało jeszcze wiele nie zapisanych kartek, a więc ruszam w dalszą drogę, w Gorce …, Gorgany …!
„Notes wędrownika”
Czesław Anioł