Kategoria: Foto - wideo
Opublikowano: 2016-10-04 20:25:12 przez system

Znowu w Czortkowie

To już nasza trzecia w tym roku wizyta w urokliwym mieście nad Seretem. Autentyczne polskie Kresy, gdzie o naszych przodkach świadczą wybudowane przez nich świątynie, szkoły, kamienice, drogi, mosty. I groby.

Ale nie sentymentalizm pcha nas setki kilometrów za polsko-ukraińską granicę. Jest co prawda cały czas obecny, ale przecież na tych ziemiach, tak ciężko doświadczonych przez historię, dalej żyją potomkowie tych, co strzegli kresowych stanic, którzy nie zapomnieli, że są Polakami w czasie długich rządów władzy spod znaku sierpa i młota, i którzy dalej mają w sercu polskość pomimo tego, że wokół nich morze niebiesko-żółtych i, co gorsza, brunatno-czarnych flag, a wkoło kłują w oczy pomniki Stiepana Bandery.

Już w relacjach z naszych poprzednich wizyt pisaliśmy o obecnej sytuacji na Ukrainie i o Polakach tam mieszkających. O średniej pensji w wysokości 400 zł i cenach prawie takich samych jak u nas, o bardzo wysokim bezrobociu, o wojnie, która chociaż rozgrywa się daleko, przy wschodniej granicy państwa, jest ciągle obecna w rozmowach, bo ma wpływ na prawie wszystko, np. na ucieczkę z kraju młodych ludzi, głównie mężczyzn. Poznajemy ten kraj, jego mieszkańców, ciągle nie przestając się dziwić obserwowanym tam paradoksom. Nabieramy tym większej pokory wobec ludzi, którzy mimo wszystko próbują tam normalnie żyć. Wiemy, że całego świata naraz nie zbawimy, ale tym niemniej trzeba próbować tam, gdzie możemy.

Siostry dominikanki, których dom stoi przy ul. Szopena (główną ulicę miasta, Mickiewicza, nie tak dawno rada miejska przemianowała na bulwar Bandery), prowadzą kapitalną robotę wśród tamtejszych ludzi. Polaków, ale nie tylko. Otworzyły swój dom dla dzieci i młodzieży, dla których prowadzą świetlicę, gdzie można zjeść coś ciepłego (ważna sprawa), a w weekendy szkółkę niedzielną, z językiem polskim i historią naszego kraju. Nie jest im łatwo. Zaprzeczają, że przygotowują do uzyskania Karty Polaka, ale przecież wszyscy wiedzą, że zdobycie tego dokumentu jest przepustką do lepszego życia. Ma go w Czortkowie kilka tysięcy ludzi. Dzięki temu łatwiej im jest wyjechać do Polski, zdobyć pracę, zarobić na życie. Jeśli wierzyć naszym rozmówczyniom - właśnie dzięki temu jakoś funkcjonuje to, równe Bochni ilością mieszkańców, miasto.

Ale to rodzi inne problemy, znane także u nas, problemy. My to nazywany eurosieroctwem. Na miejscu pozostają dzieci, którymi opiekuje się najczęściej drugi rodzic, a gdy oboje wyjechali za chlebem - dziadkowie. Stąd tak wielkie znaczenie ma dzieło, prowadzone przez siostry. Są tylko we trójkę, a pracy mają huk, bo przecież oprócz wyżej wymienionych obowiązków prowadzą posługę w kościele czortkowskim i innych parafiach.

Pomoc, którą za naszym pośrednictwem otrzymują z Polski, jest nie do przeceniania. Dla nas z pozoru zwykłe rzeczy, tam stają się skarbem.
Tym razem oprócz tradycyjnie zabieranej trudno psującej się żywności, odzieży i obuwia, napakowaliśmy naszego forda transita, pożyczonego od jak zawsze niezawodnych Ani i Jarka, dużą ilością materiałów szkolnych - zeszytów, podręczników, ćwiczeń. W ostatniej chwili z naszej ekipy odpadł, z powodów zdrowotnych, Staszek Dębosz, dlatego trochę drżeliśmy, czy tak duża ilość przewożonego towaru nie wzbudzi podejrzliwości ukraińskich celników. Wzbudziła, ale jakoś udało się nam przekroczyć granicę. Później słynne ukraińskie drogi, a których nie ma sensu za każdym razem pisać (przywykliśmy) i po 15 godzinach podróży dobijamy do celu. Tu czeka nas niespodzianka - młodzież, którą zaprosiliśmy w lipcu do Bochni w czasie Światowych Dni Młodzieży, zrobiła nam małą fetę. Śpiewy, confetti, wyborna pizza, ciasto własnego wypieku. Ktoś powie - a cóż to za mecyje? My jednak wiemy, że oni to zrobili ze szczerego serca, bo chcieli zwyczajnie, po ludzku podziękować. Wzruszające.

Nie mamy zbyt dużo czasu, bo daleka powrotna droga przed nami. Omawiamy z siostrami, co im najbardziej potrzeba, żeby nie przywozić rzeczy nie do końca potrzebnych. Zawsze mile widziane są, zwłaszcza przed zimą, ciepła odzież i obuwie. Siostry chciałyby też odmalować pomieszczenia, w których uczą młodzież. Potrzebna im jest zwykła, biała farba emulsyjna. Obiecujemy im ją przywieźć następnym razem, bo już wiemy, że na naszych wspaniałych przyjaciół w Bochni zawsze możemy liczyć.

Opuszamy gościnne progi. Pozostały wspomnienia i zdjęcia. Wesołe, roześmiane, bo wyjątkowo radosna była dla nas ta wizyta. Ale jesteśmy realistami - myśmy wyjechali, a oni pozostali tam na miejscu. Ze swoimi kłopotami, czasem dramatami. Nie opuszcza ich pogoda ducha, bo to przywilej młodości. Ale trzeba im pomagać. Dlatego znowu wrócimy.

Marek Kucharski
Ireneusz Sobas