Z darami do Czortkowa
Po Litwie przyszła kolej na Ukrainę. To tam postanowiliśmy udać się, najpierw na zasadzie rekonesansu, a później z konkretną pomocą dla mieszkających na dawnych Kresach Polaków.
Nic tak nie uczy pokory i dystansu do własnych kłopotów jak widok dzieciaków, którym buzie uśmiechają się na sam widok kilku batoników i pluszowego misia, ofiarowanego przez polskiego rówieśnika. Mały Mykoła spod Kamieńca Podolskiego czy Bronka z Okopów św. Trójcy nie marzą o nowym tablecie, ale o porządnych butach na zimę i żeby mieli czym (i na czym) odrobić zadania domowe. Bo życie nie rozpieszcza na Ukrainie: zawirowania polityczne, wojna w Donbasie jeszcze bardziej skomplikowały, i tak trudne, położenie zwykłych ludzi, w tym zamieszkujących ten kraj Polaków.
Żywioł polski jest obecny na tych terenach od wieków. Nie zmógł go zaborca, odrażająca rzeź wołyńska, ani prześladowania sowieckie po zakończeniu wojny. Ale sytuacja Polaków na Ukrainie jest trudna. Nie są tak zorganizowani jak rodacy na Litwie, brak ich w lokalnych samorządach, nie mają znaczącej reprezentacji w ukraińskim parlamencie. Ich nadzieją są liczne instytucje kościelne: zakony, parafie, jak i rodacy. Bo państwo polskie, czego już dowody mieliśmy na Litwie, zdaje się być bardziej przejęte losem syryjskich emigrantów niż swych współrodaków na wschód od Bugu. Najlepszym tego dowodem była epopeja wyjazdu do Polski ogarniętych wojną polskich mieszkańców Mariupola.
Nie mamy ambicji wyręczania państwa w pełnieniu swych obowiązków wobec rodaków przebywających poza granicami kraju, ale żywimy przekonanie, że miarą naszego człowieczeństwa jest gotowość niesienia pomocy tym, którzy znajdują się w gorszym od nas położeniu. Stąd decyzja o otwarciu nowego kierunku pomocy - dawnym polskim Kresom.
Ciemną i deszczową nocą z piątku na sobotę 20/21 listopada przekraczamy polsko-ukraińską granicę w Korczowej. Trochę obawiamy się reakcji celników po obu stronach, bo nasz van wypchany jest po sufit workami z odzieżą, kartonami z żywnością, zeszytami, książkami, zabawkami. Obawiamy się, że możemy zostać potraktowani jak handlarze albo przemytnicy. Nic jednak złego nas nie spotyka, bo ukraiński celnik nie wykazuje większego zaingerowania zawartością wiezionych przez nas pakunków, że o polskim nie wspomnimy.
Wjeżdżamy na ukraińskie drogi. Ich stan jest już legendarny. Dość powiedzieć, że jedynie odcinek od granicy do Lwowa i obwodnica tego miasta trzymają się standardów, do których przywykliśmy w Polsce. Reszta jest przekleństwem dla kierowców. A przecież przed nami jeszcze szmat drogi.
Naszym celem jest Czortków. Miasto na Podolu, w rejonie (województwie) tarnopolskim. Liczbą mieszkańców prawie identyczne z Bochnią, równie jak ona malowniczo rozłożone na wzgórzach wokół rzeki Seret. To jedno z jakże licznych kresowych miast, nasiąkniętych historią - chociażby pierwszego po zajęciu tych ziem przez ZSRR we wrześniu 1939 r. powstania przeciw czerwonemu okupantowi. W styczniu 1940 r. 200 polskich konspiratorów podejmuje próbę zajęcia miasta. Próbę nieudaną, okupioną co najmniej 21 wykonanymi wyrokami śmierci, 55 wyrokami zsyłki na Sybir i zbrodnią zabójstwa rok później na 8 miejscowych zakonnikach-dominikanach, podejrzewanych o sprzyjanie powstaniu.
Zmierzamy do miejsca pobytu żeńskich odpowiedniczek braci w białych habitach. Klasztor sióstr dominikanek powstał w Czortkowie dokładnie 20 lat temu - w 1995 r. Siostry podejmują w parafii i okolicznych miejscowościach pracę katechetyczną, organizują letni odpoczynek dla dzieci i młodzieży, prowadzą rekolekcje dla młodzieży, a także otaczają opieką chorych i samotnych odwiedzając ich w domach, przynoszą im lekarstwa, żywność, polską prasę. Przy klasztorze prowadzą także polską szkołę ze świetlicą, na której są wydawane posiłki dla dzieci - często jedyne ciepłe posiłki, jakie jedzą przez cały dzień. W chwili obecnej do szkoły uczęszcza około 50 dzieci.
Skorzystaliśmy z zaproszenia sióstr i w klasztorze "rozbiliśmy" swoją bazę. Korzystając z obecności w szkole 2 dziewczynek, które właśnie mają lekcje jez. polskiego z p. Anną - wolontariuszką z Krakowa, ucinamy sobie z nimi krótką pogawędkę. Okazuje się, że ich największym marzeniem jest wyjazd do Polski z okazji Światowych Dni Młodzieży. Marzeniem prawie że niemożliwym do spełnienia, bo wyjazd kosztuje ok. 200 euro. Kogo na to stać? Zapytujemy towarzyszące nam siostry o średnie zarobki na Ukrainie. Okazuje się, że nauczyciel, czyli osoba bynajmniej nie z dołu społecznej drabiny, zarabia przeciętnie 1800 hrywien - równowartość około 300 złotych. Za te pieniądze trzeba kupić żywność, opłacić komorne, media, na resztę już nie starcza…
Wypakowujemy większość z przywiezionych rzeczy. Chcieliśmy wręczyć je bezpośrednio dzieciom, ale okazuje się, że większość będzie w szkole następnego dnia, gdy nas już nie będzie w Czortkowie. Trudna rada - prosimy siostry o wyręczenie nas w tym. Zawsze ten moment śledzimy z uwagą i napięciem - jaka będzie reakcja obdarowanych na to, że wręczane rzeczy, przede wszystkim ubrania i buty, w większości nie są nowe, miały już innych właścicieli. Czy ktoś nie pomyśli sobie przypadkiem, że robimy z niego przysłowiowego "dziada"? Reakcja towarzyszącej nam siostry Marii jest jednoznaczna: siostra wyraża głęboka wdzięczność za każdą rzecz, która trafi do jej podopiecznych. Ujmuje to lapidarnie "jeśli matka dziecka dostanie od was buty dla niego, zaoszczędzi w ten sposób pieniądze, które będzie mogła przeznaczyć na inny cel".
Chwilę później jesteśmy znowu w aucie i pędzimy do odległego o 70 km Kamieńca Podolskiego, przy czym słowo "pędzimy" trzeba wziąć w wyraźny nawias, mając na uwadze wspomniany już stan dróg. Na miejscu odszukujemy ks. Romana Twaroga, proboszcza parafii katedralnej, dla którego mamy specjalny prezent - elektroniczne organy do kościoła w Okopach św. Trójcy. Historia kościoła, walka o jego odbudowę, to temat na osobną książkę. Dość powiedzieć, że to walka obecnie wygrana. Kościół, w którego ruinach jeszcze kilka lat temu rosły drzewa, został w ubiegłym roku ponownie otwarty dla wiernych. Do pełni szczęścia tamtejszej Polonii brakowało instrumentu do wykonywania muzycznej liturgii. Dzięki uczynnej duszy i temu udało się zaradzić.
Chwila pożegnania przyszła równie szybko, jak powitanie. Musimy o niej jednak wspomnieć z jednego powodu. Na drogę, prócz błogosławieństwa, dostaliśmy od sióstr oryginalny prezent - na stołach, obok ułożonej zastawy leżały atrapy granatów. Widząc nasz zdziwiony wzrok siostry poprosiły o otwarcie skorup. W środku były różańce, koloru białego. Wyjaśniono nam, że każdy ukraiński chłopak, idący na front, otrzymuje taki różaniec i nosi go na szyi. Z jednej strony jest to znak rozpoznawczy, a z drugiej widomy znak, że ostatecznym losem każdego z nas kieruje Wszechmogący, Ten, który może wydobyć z każdej opresji.
Temat wojny. Nie pisaliśmy o nim do tej pory. Tam, gdzie byliśmy, na zachodniej Ukrainie, panuje całkowity spokój, jest zupełnie bezpiecznie. Front jest o setki, jeśli nie jakiś tysiąc kilometrów dalej. Ale wojna jest wszędzie obecna - w plakatach zachęcających do wstąpienia do armii, w pogrzebach chłopaków poległych w Donbasie, w opowiadaniach o żołnierzu, który wrócił cało z frontu, ale tyle razy podejmował czyny samobójcze, że wreszcie mu się udało pomimo tego, że cały czas pilnowała go cała rodzina, czy wreszcie w pogodno-melancholijnym wyznaniu jednego z podopiecznych sióstr, który właśnie dostał powołanie do wojska, że wierzy iż wyjdzie cało z wojny, bo wie że Bóg ma dla niego specjalne zadania…
Po 48 godzinach od przekroczenia granicy jesteśmy na niej znowu. Mamy za sobą 1200 przejechanych kilometrów, wspomnienia o dzielnych kobietach w białych, zakonnych habitach: s. Marcelinie Mańce, s. Marii Żądło i s. Marzenie, które wytrwale znoszą trudy życia w obcym, ale przecież tak bliskim sercu każdego Polaka, miejscu.
Mamy też mocne postanowienie, powzięte jeszcze na miejscu, że niedługo znów nawiedzimy te ziemie. Przyjedziemy większym samochodem, zabierzemy więcej darów, rozjaśnimy kolejne dziecięce twarzyczki.
Nasze myśli biegną jednak jeszcze dalej. Kolejnym celem na mapie chcemy uczynić Białoruś i mieszkających tam Polaków. To plany na 2016 rok. Chcemy wierzyć, że realne.
Stanisław Dębosz
Marek Kucharski
Ireneusz Sobas
Portal czasbochenski.pl był patronem medialnym tego przedsięwzięcia