Obchody 5. rocznicy katastrofy smoleńskiej
W piątek 10 kwietnia mija dokładnie 5 lat od mementu, gdy w pobliżu lotniska w Smoleńsku rozbił się rządowy samolot Tu-154 z 96 osobami na pokładzie. Nikt nie przeżył. Wśród zabitych była Para Prezydencka, ostatni Prezydent RP na uchodźstwie, liczni przedstawiciele Parlamentu z wszystkich ugrupowań, szefowie najważniejszych instytucji rządowych, dowódcy wszystkich rodzajów Sił Zbrojnych WP, kombatanci, przedstawiciele duchowieństwa różnych wyznań.
Tego dnia o godz. 18.00 w bazylice św. Mikołaja w Bochni odbędzie się uroczysta msza św. w intencji wszystkich ofiar katastrofy. Po mszy na trasie Bazylika – pomnik katyński przejdzie Marsz Pamięci, na który serdecznie zapraszają organizatorzy – Ruch Społeczny im. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.
Pomimo upływu aż 5 lat sprawę katastrofy dalej owiewa mgła tajemnicy – pomimo solennych zapewnień Rosjan i polskiej Naczelnej Prokuratury Wojskowej, że wszystko już wyjaśniono. Dzieje się tak z tego powodu, że po 60 miesiącach do Polski nie wróciły ani wrak maszyny, ani czarne skrzynki. Postawa Rosji nie dziwi – nie jest w jej interesie przyznawanie się ani do zaniedbań ani tym bardziej ewentualnego sprawstwa. Stąd taki a nie inny kształt tzw. raportu Anodiny, czyli oficjalnej komisji do badań wypadków lotniczych (MAK). Pełno w nim oskarżeń w stosunku do polskich pilotów, którzy mieli też działać rzekomo pod presją gen. Błasika, który według Rosjan miał w czasie podchodzenia do lądowania przebywać w kabinie pilotów.
Raport Anodiny spotkał się z oburzeniem wielu środowisk w Polsce - tylko nie czynników rządowych. Przeciwnie, zachowanie tak całego rządu Donalda Tuska (oddanie śledztwa stronie rosyjskiej) jak i jego poszczególnych ministrów (sławetne słowa min. Kopacz o przekopaniu miejsca katastrofy na metr w głąb) wskazywały co najmniej na bezradność i lęk przed stroną rosyjską, jeśli nie na coś więcej.
Bardzo szybko w rządową narrację wpisały się lewicowe media – celowała w tym „Gazeta Wyborcza”. Pojawiły się wyssane z palca cytaty ze słów polskich pilotów, które miały paść tuż przed katastrofą – do kanonu manipulacji trzeba zaliczyć: „patrzcie, jak lądują debeściaki” czy „jeśli nie wyląduję, to mnie zabiją”, inny domorosły „dziennikarz śledczy” z Czerskiej dopatrzył się kłótni mjr. Protasiuka z gen. Błasikiem tuż przed wylotem z Okęcia, na podstawie zapisu z lotniskowego monitoringu. Kilka chwil po katastrofie niektóre polskie telewizje rozpowszechniały wersję, że załoga 4-krotnie podchodziła do lądowania.
Polscy śledczy – przypomnijmy - mający do dyspozycji jedynie kopie z zapisów czarnych skrzynek, sporządzone w Moskwie i na podstawie kilku wyjazdów na miejsce katastrofy, doszli do wniosku, że jej przyczyną było zderzenie samolotu z rosnącą w pobliżu lotniska brzozą. Właśnie słynna „pancerna brzoza” jest do dzisiaj przedmiotem najgorętszych sporów i w chwili obecnej powstały dziesiątki (jeśli nie setki) opracowań na temat, czy drzewo o średnicy pnia 35 cm było w stanie zrzucić na ziemię blisko 100-tonowego kolosa, lecącego z prędkością ponad 200 km/h i to jeszcze tak, że w glebie nie ma żadnej bruzdy po uderzeniu kadłuba (dodatkową zagadkę stanowi fakt, że wszystkie drzewa wokół brzozy pozostały nieuszkodzone)?
Działania strony rządowej spowodowały kontrdziałania ze strony opozycji politycznej i wielu zwykłych ludzi. Wokół Antoniego Macierewicza skupiło się grono polityków, część rodzin poległych, a także wielu naukowców z kraju i zagranicy, którzy przedstawiali własne wersje wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku. Według ich opinii tupolew zaczął się rozpadać jeszcze w powietrzu, najprawdopodobniej wskutek eksplozji. Aby zbijać te poglądy, rząd powołał tzw. zespół Laska, który broni wersji oficjalnej. Trudniej jest jednak walczyć z blogosferą – w sieci są tysiące analiz, opracowanych przez laików, ale i wysokokwalifikowanych ekspertów, z których wyłania się tragiczny obraz niekompetencji i zaniechań ze strony polskiej. Na regularnie płynące z ich strony żądania zmuszenia Rosjan do wydania wraku i skrzynek padają często karkołomne wypowiedzi, że wymagało by to wywołania… wojny z Rosją.
Że tak nie jest świadczy przykład katastrofy boeinga 777 malezyjskich linii lotniczych koło miasta Torez w obwodzie donieckim na Ukrainie. Działo się to 17 lipca 2014 r., a za przyczynę podaje się zestrzelenie rakietą przeciwlotnicza. Większość zabitych pasażerów stanowili Holendrzy i to rząd maleńkiej Holandii pokazał, jak należy walczyć o swoje prawa. Mimo że miejsce upadku samolotu stanowiło arenę działań wojennych międzynarodowa ekipa ekspertów (śledztwo dało się umiędzynarodowić – przeciwnie niż w Polsce) sprawnie przejęła czarne skrzynki, które oddano do zbadania przez niezależnych ekspertów w Anglii. Wrak samolotu (po 5 miesiącach, nie latach!) został przetransportowany do Holandii, gdzie na terenie jednej z baz lotniczych jest pieczołowicie rekonstruowany przez specjalistów. Sekcje zwłok ofiar przeprowadzono natychmiast po przewiezieniu ich do kraju – o tych faktach niespecjalnie głośno mówi się w Polsce. Ze wstydu? Z wyrachowania?
Bitwa o prawdę o Smoleńsku wciąż trwa.